Kto odejdzie, zawsze będzie sam

2.2K 43 1
                                    

Budynek, w którym niegdyś urzędował pan Ollivander, przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy. Nigdy nie wyróżniał się spośród innych sklepów na Pokątnej, a jego jedyną ozdobą był wysłużony szyld nad drzwiami, ale teraz, pusty i jakby poszarzały, zdawał się mocno postarzeć w tym krótkim czasie. Zupełnie jakby od zniknięcia właściciela minął nie rok, a dziesięciolecie.
Hermiona patrzyła na to z uwagą, pod powłoką chłodnej obojętności ukrywając szczery żal. Tu kupiła swoją różdżkę, której o mało nie utraciła ze wszystkimi rzeczami podczas pożaru, tu rozpoczęła się jej przygoda z magią. Obserwowanie upadku tego miejsca było dla niej kolejnym ciosem. Martwiła się o pana Ollivandera, tajemniczego, białowłosego staruszka. Nadal nie wiedziano nic o miejscu jego pobytu, a choć mógł porzucić sklep i udać się w drogę, wszystko wskazywało na to, że dopadł go Voldemort.
Dochodziła siedemnasta. Na ulicy Pokątnej Hermiona znajdowała się od dziewiątej. Na szczęście miała już wszystkie podręczniki, składniki eliksirów, nowe szaty i inne przybory - zakupiła je dzień wcześniej, tak jak zapowiedziała babci. Dzisiaj przybyła tylko po to, by dokończyć procedurę zakładania skrytki w banku Gringotta, co, jak się okazało, ze względu na podjęte środki bezpieczeństwa trwało bardzo długo. Doszła do wniosku, że warto by wymienić pieniądze odziedziczone po rodzicach oraz te z ubezpieczenia - rzecz jasna, nie wszystkie - i przechowywać u Gringotta, skoro i tak musi się tam udać. Nie sądziła tylko, że zajmie jej to dwa dni, zamiast kilku godzin. Niemniej gdy wszystkie ustalenia, sprawdzanie dokumentów, testy tożsamościowe i inne tego rodzaju przyjemności miała za sobą, była zadowolona z decyzji. W końcu bank prowadzony przez gobliny był bezpieczniejszy niż mugolskie, choćby rekomendowane przez ekonomistów. Nie dalej jak tydzień temu widziała w popołudniowych wiadomościach, jak zupełnie bez ostrzeżenia zapadł się gmach wielkiego centrum handlowego w Londynie, wraz z oddziałami poczty, banku i sieciowych sklepów oraz dziesiątkami mugoli, których jeszcze w czasie nadawania wieczornej transmisji próbowano odratować. W przeciwieństwie do dziennikarzy, doskonale wiedziała, kto był za to odpowiedzialny.
A teraz, kiedy wszystko zostało już załatwione i mogła wrócić do domu, stała przed sklepem Ollivandera i przyglądała się swojemu zniekształconemu w szybie odbiciu, nie wiedząc po co. Może dlatego, że kiedy widziała swoje rozmazane rysy, bardziej niż kiedykolwiek przypominała matkę, inną we wspomnieniach niż ta zniszczona, oszalała z bólu postać, która wracała w koszmarach. Musisz żyć, Hermiono, mówiła bez poruszania zakrwawionymi wargami, stojąc w drzwiach sypialni, a Hermiona kiwała głową, unosiła różdżkę i wołała Krrrucjo, Krrrucjo, Krrrucjo. I nigdy nie budziła się przed czasem; może dlatego, że był to jedyny sposób, by jeszcze raz zobaczyć matkę, nawet jeśli ta właśnie umierała.
W szybie widziała ją znowu, całą i zdrową, tylko trochę wyższą i okrąglejszą. Ale złudzenie nie trwało długo. Wyraz bolesnego zamyślenia nie pasował do Heather Granger i czar prysł, Hermiona znów widziała tylko siebie. Odwróciła się wreszcie i odeszła, rozsądnie uznając, że pora wrócić do domu - zbliżał się zmierzch, babcia mogła się martwić.
Nie tylko sklep Ollivanderów wyglądał inaczej niż we wcześniejszych latach. Cała ulica Pokątna sprawiała wrażenie szarej i opustoszałej. Zniknęły powystawiane zawsze przy sklepach przedmioty, stoiska ze świeżymi ziołami, przedmiotami artystycznymi, śmieciami mugoli i wszelkimi drobiazgami, którymi amatorscy sprzedawcy próbowali zainteresować przechodniów. Nie było dla kogo tego wszystkiego przygotowywać - brakowało klientów. Podczas poprzedniej wizyty na Pokątnej nie spotkała żadnych znajomych, pomijając ojca bliźniaczek Patil, który nie mógł jej znać, u Gringotta. Tam, skąd szła, panowała pustka, pierwsze skupiska ludzi pojawiły się dopiero przy Gambolu i Japesie, gdzie trzech czy czterech chłopców wraz ze zniecierpliwionymi rodzicami oglądało gadżety wystawione za szybą. Zaraz jednak i oni odeszli w swoją stronę, zgodnie stwierdzając, iż u Weasleyów jest większy wybór. Dalej, od banku Gringotta, mieszczącego się w pobliżu, aż po koniec Pokątnej, gdzie znajdował się Dziurawy Kocioł i przejście do świata mugoli, było trochę więcej przechodniów, ale nijak się to miało do tłumów sprzed dwóch, trzech lat. W tym odcinku Pokątnej swoje siedziby miały Esy i Floresy, apteka, sklep z kociołkami oraz Szaty na Wszystkie Okazje Madame Malkin, cieszące się największą popularnością.
Jednak najmocniej uderzyła Hermionę, dzisiaj już w nie tak wielkim stopniu jak wczoraj, wszechogarniająca szarość i atmosfera strachu. Ludzie przemykali tuż przy wystawach sklepowych, jakby bali się, że idąc środkiem ulicy, staną się potencjalnymi ofiarami. Sąsiad zerkał na sąsiada spode łba, z doskonale widocznym z boku przestrachem. Nikt nie czuł się bezpieczny, każdy widział w każdym śmierciożercę, inferiusa czy nawet samego Voldemorta.
W gruncie rzeczy Hermiona nie powinna być zaskoczona, już w zeszłym roku ludzi opanował lęk, mogła więc się domyślić, że przez ostatnich kilka miesięcy, na skutek kolejnych ataków i śmiertelnych ofiar, trwoga jeszcze się pogłębi. Żyjąc wśród mugoli, wciąż nieświadomych zagrożenia i nazywających wszystkie ostatnie zdarzenia „tragicznymi wypadkami", nie myślała o pogrążonym w nieustającym strachu świecie czarodziejów.
Zbliżając się do znajomego budynku o krzykliwej wystawie, dziwnie kolorowego w ponurym otoczeniu, zwolniła. Nadal nie napisała ani do chłopców, ani do Ginny. Państwo Weasleyowie mogli się o nią niepotrzebnie niepokoić. Powinna wpaść do sklepu bliźniaków i przekazać, że z nią wszystko w porządku. Dzień przed odjazdem do Hogwartu na pewno nie ma nikogo z rodziny, a Fred i George nie powinni zadawać zbyt wielu pytań. To znaczy, oczywiście będą zadawać mnóstwo pytań - ale oni, w przeciwieństwie do Ginny i pani Weasley, należeli do tych członków rodziny Weasleyów, z którymi potrafiła sobie poradzić.
Zanim zdążyła się zdecydować, wpadła na kogoś, kto wychodził zza rogu, z ulicy Śmiertelnego Nokturnu.
- Przepraszam - wydukała, zła na siebie za nieuwagę, która w tych warunkach mogła ją dużo kosztować, po czym uniosła głowę i jej gniew przybrał na sile, zmieniając kierunek. - Malfoy.
- Granger. Jak miło cię widzieć w ten pogodny dzień - odparł w podobnym tonie stojący naprzeciwko chłopak.
Był wyższy i chudszy niż zapamiętała, twarz miał bladą, w lekko niebieskawym odcieniu, a włosy w nieładzie i - czyżby? - trochę tłustawe. Skinął jej głową, nieco zbyt szarmancko, by uznać to za zwyczajowe powitanie, zaś wredny uśmieszek na jego twarzy i złośliwy błysk w oczach jasno dowodziły, jak bardzo się cieszy ze spotkania.
Obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem.
- Co ty tutaj robisz? Nie powinieneś przypadkiem kryć się w jakiejś zapadłej dziurze razem ze Snape'em? - spytała z goryczą, chociaż przez ostatnie kilka tygodni czerwcowe wydarzenia zmalały do rangi bardzo odległego wspomnienia, na dodatek mało wyraźnego.
- Może gdybyś ty miała kiedykolwiek i w jakimkolwiek celu uciekać ze Snape'em - powiedział tak, jakby sama myśl o tym była wybitnie absurdalna i napawała go obrzydzeniem - to z pewnością skończyłabyś w jakimś podłym miejscu, ale mnie stać na lepsze warunki.
- Tak? Więc tatuś ujął się za synkiem, by miał zapewnione wszelkie wygody - zakpiła. - Ale czy on przypadkiem nie gnije w Azkabanie? Bo wiesz, jeśli o mnie chodzi, to podejrzewam, że ma tam inne sprawy na głowie niż dobro jedynaka. Ale zaraz, jest jeszcze matka! - przypomniała sobie. - No tak, wszystko jasne. Rodzinna fortunka uszczuplała trochę na rzecz Ministerstwa Magii i już jesteś wolny, Malfoy.
Draco zbladł jeszcze bardziej, o ile to możliwe, i skrzywił się paskudnie. Przez chwilę sądziła, że ją przeklnie, ale przesunąwszy wzrokiem ponad jej głową, opanował się; zupełnie jakby niepatrzenie na nią działało kojąco.
- Nawet nie musiała uszczupleć, Granger. Ta, jak to powiedziałaś, rodzinna fortunka sama sobą reprezentuje wystarczający poziom, by szychy w ministerstwie zatrząsnęły portkami. Malfoyowie zawsze sobie radzą. Godzina na herbatce u ministra i ktoś taki jak ja może sobie spokojnie spacerować wśród powszechnie szanowanych obywateli i rozmawiać z takim kimś jak ty.
...zamiast dzielić celę z tatusiem, dodała w myślach Hermiona, ale głośno prychnęła tylko:
- Daruj sobie przechwałki, Malfoy. Nic ci nie zarzucili, bo nie zabiłeś Dumbledore'a, wiem o tym. Nawet do tego się nie nadajesz - powiedziała obojętnym tonem. Pod koniec roku, gdy usłyszała od Harry'ego o wydarzeniach na Wieży Astronomicznej, przez chwilę nawet współczuła Malfoyowi. Ale to człowiek, który potrafił obrazić ją zwykłym „dzień dobry" i wybitnie nie zasługiwał na jakiekolwiek cieplejsze uczucie. - Twój zwierzchnik zapewne nie był zadowolony z niepowodzenia, ale to u was ostatnio rodzinne, prawda? A ty się przestraszyłeś jego polityki i nawiałeś, co, Malfoy?
Ręka Ślizgona powędrowała w kierunku kieszeni. Widząc jej spłoszone spojrzenie, którego nie zdołała powstrzymać, chłopak uśmiechnął się złośliwie. Opanowała wzbierającą panikę, wiedząc, że na środku Pokątnej, nawet tak wyludnionej, nie może jej nic zrobić. Największa magiczna ulica w Anglii wieczorową porą to nie to samo co dom w cichej, mugolskiej dzielnicy w środku nocy.
- Nie twój interes, Granger, co i z jakich powodów robię. I radziłbym ci nie wypowiadać się na tematy, o których nie masz pojęcia. Zajmij się sobą, bo o ile mi wiadomo, wiesz znacznie więcej niż ja o tchórzostwie i nawiewaniu. - Uśmiechnął się paskudnie, sprawiając, że coś ciężkiego przewróciło się w jej żołądku. Merlinie, nie było go tam, nie mogło go tam być, rozpoznałaby go nawet w szacie śmierciożercy. Ale wiedział, co się stało, wiedział, że uciekła, słyszała to w jego głosie. - „Prorok Codzienny" od tygodni huczy o wyjeździe Pottera i Weasleya. Kolejna misja ratowania świata, co? A ciebie z nimi nie ma. Nieładnie tak zostawiać przyjaciół, nie uważasz? Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby Potter poradził sobie bez ciebie... Zginie, biedaczek, i co zrobimy bez naszego bohatera?
Zęby rozbolały ją od zaciskania szczęki, toteż spróbowała się rozluźnić, ale dłoni zaciśniętych w pięści nie była w stanie rozprostować, mimo że krótkie, ostre paznokcie raniły jej skórę. Przez moment nie miała pojęcia, skąd w rozmowie nagle pojawili się Harry i Ron, i dopiero po upływie kilku setnych sekundy uświadomiła sobie, że Malfoy wcale nie mówił o jej rodzicach, cały czas musiał mieć na myśli chłopców.
A jednak zrobił to. Zburzył mur, skrupulatnie budowany przez poprzedni miesiąc, którym otoczyła wszelkie wyrzuty sumienia i poczcie odpowiedzialności za rodziców i za Harry'ego i Rona, by się od nich odgrodzić. Żaden, nawet najstraszliwszy koszmar nie zrobił na niej tak silnego wrażenia. Nagle wszystko wróciło i zalało świadomość, sprawiając, że coś się w niej zagotowało od nadmiaru.
- Nie masz prawa - powiedziała powoli, sama nie wiedząc dobrze, o czym mówi. - Nie masz prawa.
- Wzajemnie - odparł spokojnie, jakby zupełnie nie obchodziło go, co jej zrobił.
Minęła chwila, nim dotarło do niej, że istotnie nie może go to obchodzić. A wtedy natychmiast odwróciła się na pięcie i odeszła. Za sobą usłyszała głośne kroki. Zerknęła przez ramię; chłopak oddalał się z dumnie wyprostowanymi plecami i wysoko uniesioną głową. Nie, nie mógł wiedzieć o jej rodzicach, tylko o Harrym i Ronie, o tym pierwszym nikt nie miał pojęcia... Ale czy na pewno?
Ktoś potrącił ją łokciem.
- Przepraszam - burknął mężczyzna w długim, szarobeżowym płaszczu, chowając gazetę do kieszeni. Wzruszyła ramionami, ale człowiek pognał w przeciwnym kierunku, zupełnie nie zwracając na nią uwagi. Pomaszerowała dalej, wyliczając składniki antidotum na Veritaserum, by nie myśleć. O niczym.♠ Dworzec King's Cross był jak zwykle zatłoczony. Ludzie przepychali się na peronach, z zaciętymi minami pędzili do nielicznych wolnych ławek, gonili z ciężkimi walizkami do pociągów, a także wyskakiwali z nich, by w czasie postoju kupić jakiś drobiazg w najbliższym kiosku. Pomiędzy nimi krążyli strażnicy, bacznie pilnujący porządku. Jeden z nich, stojący na peronie dziewiątym, zatrzymał właśnie jakiegoś chłopca, na oko siedmioletniego, i pochylając się nad nim, tłumaczył, jak wielkiego przewinienia się dopuścił, biegając po peronie, i jaką krzywdę mógł tym wyrządzić społeczeństwu. Hermiona, która od dobrych pięciu minut czekała, aż mężczyzna zajmie się czymś, skorzystała z okazji i szybko skierowała swój wózek bagażowy na barierkę pomiędzy peronem dziewiątym a dziesiątym. W chwili, gdy wózek dotknął metalu i magiczne przejście ustąpiło, spojrzała szybko do tyłu. Pewna, że nikt nie zwrócił na nią uwagi, znalazła się na peronie numer 9 i ¾. Z niemiłym przeświadczeniem, że po raz pierwszy nikt jej nie odprowadza, ruszyła wzdłuż wagonów Hogwart-Expressu.
Tutaj tłum nie był tak uciążliwy - nie było go wcale. To dlatego, że jest wcześnie, przekonywała siebie Hermiona, wiedząc, że do odjazdu pociągu został jeszcze kwadrans. Ale wyglądało na to, że Hogwart nie będzie miał w tym roku wielu uczniów. Widać rodzice nie byli przekonani, że szkoła jest bezpieczna, czemu trudno się dziwić, skoro pojawili się w niej śmierciożercy. Z drugiej strony, po ataku przejścia musiały zostać zniszczone lub odpowiednio zabezpieczone, jeśli Hogwart nie został zamknięty. Czyżby nie wszyscy w to wierzyli?
Uśmiechnęła się krzywo do swoich myśli. Najwyraźniej nie wszyscy byli tak zdesperowani jak ona i uważali, że są bezpieczniejsi gdzie indziej. Jednak przynajmniej z jej klasy powinno być sporo osób. Został im już tylko rok nauki i owutemy, a skoro ukończyli siedemnaście lat, rodzice nie mogli im zabronić powrotu. Zakładając, że chcieli wrócić.
- Hermiona! Hermiona Granger!
Rozejrzała się dookoła, ale nikogo nie zobaczyła. Dopiero po chwili zauważyła kilkanaście stóp przed sobą dziewczynę wychyloną z jednego z okien i wymachującą ręką w jej kierunku. Miała długie, jasne włosy, targane przez wiatr, i zielony wianek z bliżej nieokreślonych roślin, których łodygi spływały razem z włosami za okno. Luna Lovegood wpatrywała się w nią jak zwykle szeroko otwartymi oczami, a energiczne machanie nijak nie pasowało do jej sennego zazwyczaj usposobienia. Hermiona uniosła niepewnie rękę w geście powitania, zamierzając na tym zaprzestać i uciec na drugi koniec pociągu. Nie miała ochoty na kłótnie o chrapaki krętorogie, zwłaszcza że te stworzenia nie istniały. Toteż niemrawym krokiem, prowadząc przed sobą wózek, zbliżyła się do odpowiedniego okna.
- Cześć.
- Tak sądziłam, że wrócisz do Hogwartu, skoro nie pojechałaś z Harrym i Ronem. Na początku, kiedy przeczytałam o tym w „Proroku", zdziwiłam się trochę, bo przecież jesteście przyjaciółmi - oznajmiła Luna tonem dalekim od uszczypliwości. - Ale to dobrze, że wróciłaś. W Hogwarcie nie będzie dużo osób.
Skinęła lekko głową i, mrucząc pod nosem jakieś słowa wyjaśnienia, ruszyła do najbliższych drzwi, gdzie z wielką niechęcią zaczęła wtaczać kufer po schodkach, po raz pierwszy w życiu - zawsze zajmował się tym tata albo któryś z Weasleyów. Było ich zaledwie trzy, ale równie dobrze mogła być setka - nieporęczny do przenoszenia kufer skutecznie utrudniał wtaszczanie. Udało jej się wciągnąć go na drugi stopień, gdy źle stanęła i, zaskoczona bólem w kostce, puściła bagaż, który zaraz spadł na peron. Hermiona zaklęła pod nosem, ale nie zostało to niezauważone - gdzieś z dołu dobiegł ją krótki gwizd jakiegoś młodszego ucznia.
- Minus pięć punktów dla Gryffindoru, jak tylko dojedziemy do Hogwartu, Granger. Za niewybredne słownictwo - powiedział tymczasem Draco Malfoy, uśmiechając się z satysfakcją. - I kolejne pięć za dawanie złego przykładu - dodał, kiedy chłopak przemknął obok nich.
- Nie możesz odejmować mi punktów - odparła ze złością.
- Oczywiście, że mogę. Jestem prefektem, Granger, i to naczelnym.
- Kto o zdrowych zmysłach pozwolił ci zostać prefektem? - zapytała Hermiona, jednocześnie postanawiając, że przy wieczornym spotkaniu z profesor McGonagall poruszy ten temat.
- No cóż, zwykle to przywilej dyrektora, nieprawdaż? Widać dyrektor McGonagall uznała, że należy docenić moje zasługi dla szkoły...
Hermiona pobladła z oburzenia.
- Jak śmiesz w ogóle sugerować, że profesor McGonagall mogła... - zaczęła i urwała, widząc, że kilka osób przygląda jej się z zaciekawieniem. Minerwa McGonagall nie miała nic wspólnego z planem zamordowania Dumbledore'a, Malfoy po prostu jak zwykle ją prowokował, wyraźnie napawając się ohydnym udziałem w zamordowaniu dyrektora, czego każdy inny by się wstydził. Należało więc zignorować głupie aluzje i udawać, że nic się nie stało. - Gryffindor nie ma jeszcze żadnych punktów, ujemnych się nie przyznaje, a rok szkolny się jeszcze nie zaczął. Zresztą też jestem prefektem naczelnym, więc nie stoisz wyżej w hierarchii prefektów. Nie możesz odejmować mi żadnych punktów. A skoro tak bardzo ci zależy na pokazaniu, jakim jesteś wzorowym prefektem, to jest tu jeden ciężki kufer do wtaszczenia.
- Już się robi - powiedział z sarkastyczną uprzejmością, wyciągając różdżkę. - Wingardium Leviosa. Wybacz, Granger, nie przyszło mi do głowy, że nie znasz tego zaklęcia.
Jeden ze stojących obok dzieciaków zachichotał. Hermiona zmierzyła go srogim spojrzeniem. Na Merlina, całe lato korzystała z różdżki, a na peronie jakimś cudem zapomniała, że może używać czarów. Widać sześcioletnie przyzwyczajenie zrobiło swoje.
- Pozwolisz, że odprowadzę także twój wózek - dodał tym samym tonem Malfoy.
Hermiona bez słowa złapała kosz z Krzywołapem, z którego dobiegło głośne prychnięcie, i weszła do pociągu. Kątem oka dostrzegła jeszcze, że Malfoy odjeżdża wózkiem, stojąc na metalowych prętach, jak zwykli to robić mali chłopcy. Widać kontynuował przedstawienie dla publiczności.
- Hermiono, tu jesteśmy - usłyszała senny głos Luny, dobiegający z korytarza. Aż nazbyt dobrze wiedziała, kto kryje się pod owym „jesteśmy". Co prawda, nie uda jej się unikać Ginny do końca roku szkolnego, ale nic nie stało na przeszkodzie, by odwlec moment spotkania jeszcze o kilka godzin.
- Przyjdę do was później, na razie muszę iść do przedziału prefektów - powiedziała tchórzliwie Hermiona i zaklęciem unosząc kufer w powietrzu, odeszła w kierunku lokomotywy.

Dramione - Naprzeciwko [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz