Iskierka zgasła

708 17 0
                                    

Przy śniadaniu trzęsły jej się ręce. Zauważyła to, kiedy dżem spadł jej z łyżki w drodze z miseczki na chleb.
— Wszystko w porządku, Hermiono? — zapytała cicho Ginny z troską w głosie.
Przytaknęła głową, ale stanowczo nie było w porządku. Umysł miała spokojny, ale ciało ją zdradzało. Musiała opanować nerwy, zanim zacznie zwracać na siebie uwagę. Wyjęła różdżkę i usunęła plamę, a Ginny w tym czasie dyskretnie posmarowała jej tost. Na szczęście dzisiaj trzecioklasistki były zbyt zajęte szeptaniem do siebie, by spostrzec jej działania.
— Przeprowadzam dzisiaj bardzo ważny eksperyment i trochę się stresuję — powiedziała, widząc, że Ginny nadal patrzy na nią pytająco. — To nic ryzykownego — dodała, kiedy rudowłosa zrobiła zaniepokojoną minę. — Ale to bardzo ważne i wiele od tego zależy.
Właściwie nawet nie skłamała; wszystko, co powiedziała, było prawdą, tylko przedmiot badań był nieco inny, niż Ginny mogła przypuszczać.
Przed dziesiątą wkradła się do łazienki Jęczącej Marty, a usłyszawszy zawodzenie w ostatniej kabinie, zajrzała do środka i rzuciła na ducha zaklęcie przepędzające. Marta, jak mogła sądzić z wyrazu twarzy, na poły zszokowanego, na poły rozgniewanego, nie była zachwycona, ale zaraz zniknęła. Dzisiaj Hermiona chciała się jej pozbyć bardziej niż kiedykolwiek, potrzebowała spokoju i samotności. Tylko ona, Malfoy i Veritaserum. I, naturalnie, avaddon, ale tym razem to nie on miał być głównym bohaterem przedstawienia.
— O, jesteś już — zdziwił się Ślizgon, kiedy za pięć dziesiąta pojawił się w łazience. Zwykle przychodził chwilę przed nią. — Co tak wcześnie?
— Spieszę się — powiedziała, mając nadzieję, że to wyjaśni jej nerwowe ruchy, kiedy niezgrabnie grzebała w torebce, po części celowo nie odnajdując od razu tego, czego szukała. — Mam Veritaserum, ale trochę za krótko się warzyło, chociaż użyłam kamienia księżycowego, więc powinno wystarczyć. Ale musimy sprawdzić, bo paskudnie się pomylimy, jeśli spróbujemy uodpornić avaddona na niedziałający eliksir... Dzisiaj twoja kolej na testowanie. Co się dobrze składa, bo ja mam zbyt wiele sekretów, a twoje tajemnice już wszyscy znamy dzięki „Żonglerowi". — Uśmiechnęła się drwiąco, wyciągając wreszcie dwie małe fiolki. — Jedna dla ciebie, jedna dla avaddona — powiedziała, podając mu pierwszą.
Pogratulowała sobie w duchu, bo wypadło to całkiem nieźle.
A potem nieoczekiwanie coś poszło nie tak.
Ręka, którą wyciągnęła do chłopaka, nie drżała, i popatrzyła mu w oczy, krótko i otwarcie, mimo że miała ochotę się odwrócić w obawie, by nie wyczytał wszystkiego w jej twarzy. Malfoy odkorkował butelkę, rzucając z przekąsem:
— Nie wątpię, że masz mnóstwo brudnych sekretów — i nagle znieruchomiał.
Nie wiedziała, co się stało. Czy patrzyła na niego zbyt długo, czy dostrzegł w jej twarzy coś dziwnego — przedwczesną ulgę i zadowolenie, kiedy otwierał fiolkę, a potem nieopanowane zaniepokojenie, kiedy się zatrzymał — ale już wiedział.
Zapadła cisza.
— Więc cały czas o to chodziło — powiedział po przerażająco długiej sekundzie milczenia. — Tygodniami się zastanawiałem, czemu chciałaś ze mną robić projekt, bo przecież nawet ty nie mogłaś być aż tak szurnięta, żeby dla lepszego stopnia współpracować ze mną. Myślałem, że McGonagall ci kazała, żeby mieć kolejnego szpicla, ale widzę, że jednak działasz w pojedynkę. — Potrząsnął delikatnie fiolką. — O co chodzi? Nie uwierzyłaś McGonagall i Scrimgeourowi? Trzy razy testowali mnie tym gównem. To za mało dla ciebie? Czy może uważasz, że druga i trzecia próbka eliksiru też mogłyby być wadliwe, a oni są takimi naiwniakami, że nie zauważyli? No, o to ci chodzi?
— Mogli zadawać nieodpowiednie pytania — odpowiedziała cicho, bo zaschło jej w gardle, ale wpatrywał się w nią tak niecierpliwe i agresywne, że musiała odpowiedzieć.
Ku jej zdumieniu zaśmiał się, krótko i niewesoło.
— No tak, mogło tak być — zauważył niemal uprzejmie, a potem, zaskakując ją jeszcze bardziej, zbliżył butelkę do ust. — Dobra, miejmy to za sobą. — Przełknął eliksir i skrzywił się, choć wiedziała, że nie powinien mieć smaku. — Pytaj.
Pokręciła głową, zbyt zszokowana, żeby zareagować.
— Pytaj! — warknął. — Dalej, nie marnuj miesiąca warzenia i dwóch miesięcy udręczania się moim towarzystwem. Masz trzy minuty, potem mogę się zdenerwować.
Ostatnie słowa wypowiedział z ledwo dostrzegalnym uśmiechem, ale z pewnością nie był rozbawiony. Nie chciała tego. Naprawdę nie chciała mieć naprzeciwko siebie Malfoya chwilowo okiełznanego, ale gotowego w każdej chwili wpaść w szał. Czytała o zastosowaniu Veritaserum, wiedziała, że w pojedynkę, bez innych eliksirów albo zaklęć, nie otępia ofiary i nie czyni jej bezwolną, po prostu zmusza do mówienia prawdy; ale mimo to podświadomie spodziewała się, że będzie łatwiej, że Malfoy po prostu wypije eliksir i zacznie mówić. Nie przewidziała, że będzie wyglądał jak zawsze, z wykrzywionymi w grymasie złości wargami, i że będzie tak doskonale świadomy jej poczynań, a nawet da jej przyzwolenie. To wytrąciło ją na chwilę z równowagi, ale Ślizgon miał rację — chociaż poszło zupełnie nie tak, nie mogła stracić tej okazji.
— Czy brałeś udział w zamordowaniu moich rodziców? — zapytała wreszcie.
Jego źrenice rozszerzyły się w zdziwieniu, a napięcie mięśni twarzy zelżało, wykrzywione wargi złagodniały.
— Nie.
Jego „nie" było szybkie i ciche, ale niezachwiane. Hermiona poczuła, że coś z niej opada, i staje się znacznie lżejsza. Wypuściła głośno powietrze i aż się zdziwiła, jak bardzo jej ulżyło.
— Czy byłeś w moim domu podczas tego napadu? — upewniła się.
— Nie — odpowiedział tak samo, a po chwili dodał: — Przez te parę dni, zanim trafiłem do ministra, nie widziałem Czarnego Pana ani żadnego śmierciożercy oprócz Snape'a. Nie brałem udziału w żadnych akcjach.
Skinęła głową nieuważnie i sięgnęła do torebki po antidotum.
— To wszystko? — zapytał ze zdziwieniem.
Przytaknęła w odpowiedzi i podała mu buteleczkę, którą przyjął z wahaniem, ale nie odkorkował. Uniósł nagle podbródek, jakby coś postanowił.
— Nie — powiedział. — Pytaj dalej. Zapytaj mnie, czy jestem wierny Voldemortowi.
Skrzywił się, wypowiadając to imię, ale minę miał zdecydowaną, więc cicho zapytała:
— Czy jesteś wiernym śmierciożercą?
— Byłem, nie jestem — odpowiedział natychmiast i ruchem głowy zasugerował, żeby pytała dalej.
— Czy jesteś wierny Voldemortowi?
— Nie.
— Czy szpiegujesz dla niego?
— Nie.
— Czy przekazujesz komuś informacje, które do ciebie docierają z kręgu przeciwników Voldemorta?
Nie odpowiedział tak szybko jak poprzednio i Hermiona wyczuła jego niepewność.
— Tak, ale nie są przeznaczone dla Voldemorta i nie sądzę, żeby do niego docierały.
— Snape — powiedziała, kręcąc głową w wyrazie dezaprobaty.
To nie było pytanie, więc nie odpowiedział, ale po jego twarzy widziała, że ma rację. Postanowiła jednak nie naciskać.
— Czy zamierzasz wspierać Zakon Feniksa, ministerstwo albo innych przeciwników Voldemorta? — zapytała w zamian za to.
Malfoy się skrzywił. To pytanie mniej mu odpowiadało.
— Nie — odpowiedział niechętnie. — Ale nie wykluczam, że będę musiał. Nie zamierzam wspierać ani nie zamierzam nie wspierać. Zamierzam przeżyć.
— Całkiem słusznie — powiedziała, ni to pochlebnie, ni ironicznie. — Chcesz, żebym o coś jeszcze zapytała?
Zaprzeczył ruchem głowy, ale nadal obracał fiolkę w palcach, jakby się zastanawiał. Postanowiła zaryzykować jeszcze jedno pytanie.
— Dlaczego? — Podniósł głowę, obrzucając ją nierozumiejącym spojrzeniem. — Dlaczego chciałeś, żebym się tego dowiedziała.
Wykrzywił usta w tym swoim niewesołym uśmiechu i odkorkował buteleczkę.
— Żebyś mi zaufała.
Wypił antidotum i oddał jej pustą fiolkę, po czym odwrócił się i podszedł do avaddona. Bardzo starał się na nią nie patrzeć, a Hermiona doskonale go rozumiała. Czuła się okropnie niezręcznie i z chęcią wróciłaby do dormitorium, nakryła się kocem i przespała kilka godzin, żeby jeszcze przez jakiś czas nie musieć myśleć o tym, co się stało, co z tego wynika i co robić dalej. Ale Malfoy najwyraźniej zamierzał pracować dalej.
— Załóżmy, że eliksir był dobry — rzucił, a Hermiona prychnęła pogardliwie i niechętnie zbliżyła się do niego i avaddona.
— Oczywiście, że był — mruknęła. — Przecież nie dałabym ci niepewnego.
— Istotnie, to by się mijało z celem — zauważył i sprawnym ruchem wlał zawartość drugiej fiolki do ust avaddona.
Tym razem nie było żadnych wyraźnych sygnałów, że eliksir jakoś na niego podział; avaddon siedział na podłodze dokładnie w tej samej pozycji, w jakiej go zastali, i żaden grymas nie skaził idealnie pustego, bezmyślnego oblicza. Malfoy rzucił jej znaczące spojrzenie, ale nie odwzajemniła go. Zaczynała odczuwać coś na kształt wyrzutów sumienia i nie mogła wytrzymać jego wzroku.
— Spróbujmy — zadecydował, po czym zwrócił się do avaddona. — Jak się nazywasz?
— Nie mam imienia — odparł cichym, drżącym głosem, jak ktoś, kto rzadko przemawia. Nie pobrzmiewały w nim żadne emocje i dopiero teraz Hermiona zrozumiała, że specyficzny ton Malfoya, który brała za obojętność, aż drżał od namiętności w porównaniu z tym.
— Kim jesteś?
— Avaddonem — odparł już nieco wyraźniej i z każdym słowem mówił coraz lepiej. — Istotą stworzoną przez czarodzieja, magią obleczoną w materialny kształt.
— Kto cię stworzył?
— Wy dwoje, w rytuale równomiernej eksploatacji magii. Ale mam w sobie więcej jej magii. — Wskazał palcem na Hermionę, a ona wzdrygnęła się mimowolnie pod wpływem przeszywającego spojrzenia zimnych, czarnych oczu. — Użyczyła mi później swoich mocy.
— Na tyle dużo, żebyś przejął jej vita? — zapytał Malfoy, a Hermiona spojrzała na niego z mimowolnym uznaniem.
— Nie, jeszcze nie. To wciąż dużo za mało.
— Czy jesteś niebezpieczny?
— Mogę być.
— Czy stanowisz dla nas zagrożenie?
— Na razie nie, wciąż jestem słaby.
Albo jej się wydawało, albo z każdym kolejnym zdaniem głos avaddona upodabniał się do głosu Malfoya, gdyby ten drugi pozbawiony był intonacji. Ślizgon też to chyba odkrył, bo rzucił jej pytające spojrzenie.
— Twoja kolej — mruknął.
— Nie mam pomysłu — odparła, ale zwróciła się do avaddona. — Co się z tobą dzieje, kiedy zostajesz sam?
— Nic.
Uniosła brwi w wyrazie zdumienia, ale avaddon nie uzupełnił swojej wypowiedzi. Widocznie to było prawdą.
— Czy czerpiesz moc z jakiegoś innego źródła niż my?
— Mógłbym, gdyby nie bariery — powiedział. Jego głos znowu zmienił barwę, stała się bardziej kobieca. — One nie pozwalają mi czerpać mocy od kogokolwiek innego, nawet ducha, który tu przebywa.
— Czy teraz karmisz się naszą energią?
— Tak.
Spojrzała z niepokojem na Malfoya, ale ten wzruszył ramionami. Widocznie nie było to nic, czego by się nie spodziewał.
— W jakim stopniu? — zapytał.
— Im bliżej jesteście, tym więcej mocy mogę czerpać, ale to małe ilości. Zaklęcia wzbogacają mnie bardziej, każdy wasz urok dostarcza mi magii w zależności od jego siły.
— A eliksiry?
— Dotychczasowe nie. Tylko te, które przyswajam zewnętrznie.
— Dlaczego znasz odpowiedzi na nasze pytania? — spytał wreszcie Malfoy.
Avaddon nie odpowiedział ani później niż na poprzednie pytania, ani nie zmienił tonu, ale mimo to zabrzmiał bardziej złowieszczo niż dotychczas:
— Bo wy je znacie. Jestem ucieleśnieniem waszej magii, waszej mocy i waszych umysłów. Wiem tyle, ile wy wiecie. Jestem tym, czym wy jesteście.
Hermiona znowu zadrżała. Wiedziała o tym, tak naprawdę avaddon nie powiedział nic, czego by nie przeczuwała — ale tak wyraźne wyartykułowanie tego wpędziło ją w dziwny stan i uznała, że na tym powinni zakończyć, a Malfoy nie oponował. Podali avaddonowi antidotum i opuścili go, odnowiwszy na wszelki wypadek bariery.
— To niesamowite — powiedział Malfoy z zafascynowaniem, kiedy wyszli z łazienki i chyba po raz pierwszy poszli dalej razem. — Trochę straszne, z tym upostaciowieniem magii, ale niesamowite. On nie powinien mówić, ale mówi. A wcale nie rzuciliśmy zaklęcia, tylko podaliśmy eliksir... On nie żyje, praktycznie rzecz biorąc, jest martwy, a zachowuje wszystkie funkcje życiowe...
— Nie jest człowiekiem, zwykłe reguły go nie obowiązują — odpowiedziała Hermiona. Była zadowolona z postępów, ale nie ekscytowała się tym aż tak jak Malfoy. Chociaż może dobrze się złożyło, że projekt tak go wciągnął; przynajmniej nie nawiązywał do własnej próby Veritaserum. — To projekcja, Malfoy. To oznacza, że on w zasadzie nie istnieje, jest tylko naszą ożywioną magią, więc przy odpowiednim bodźcu potrafi tyle, co my. Ale nie robi tego świadomie i nie ma świadomości. I bardzo dobrze — zakończyła i zmarszczyła czoło, bo dotarło do niej, że avaddon może zyskać świadomość i że powinni zadbać, by do tego doszło.
— Wiem — odparł Malfoy. — Ale to nadal niesamowite.
Nie odpowiedziała i on też już się nie odezwał, kiedy szli przez korytarz. Dostrzegła kątem oko, że zerka na nią co chwilę, i była przekonana, że przypomniał sobie o Veritaserum. Policzki zaczynały ją palić; podejrzewała, że ma poczucie winy wypisane na twarzy.
Dotarli do rozwidlenia dróg i Hermiona zatrzymała się, żeby pójść w innym kierunku niż Malfoy. Wzięła się w garść i spojrzała na niego, ale nie zdradzał żadnych gwałtownych emocji. Zapytał tylko:
— To co robimy jutro?
— Właściwie to chyba powinniśmy już rozebrać tego avaddona, robi się zbyt silny, i kontynuować na następnym.
— Nów jest dopiero za tydzień, to strata czasu — zaoponował. — A nawet jeszcze nie sprawdziliśmy tego kierunkowego zaklęcia...
— Więc wciąż będziemy mieli tydzień, zanim reszta wróci — argumentowała. — Naprawdę wolałabym nie ładować w tego avaddona więcej magii.
Malfoy nie odpowiedział, ale jego zrezygnowana świadczyła, że przyjął do wiadomości ten punkt widzenia.
— A przećwiczenie rozkładu avaddona też nam się przyda. Tylko może zregenerujmy się najpierw porządnie — czwartek może być?
— Dam ci znać przez komunikator — powiedział nieuważnie, najwyraźniej myśląc już o czymś innym, i bez pożegnania poszedł w prawo.
Starając sobie wmówić, że niczego innego nie należało oczekiwać i że ich spotkanie zakończyło się znacznie lepiej, niż mogła przypuszczać jeszcze wczoraj, ruszyła w swoją stronę.* Znowu miała koszmary.
Specjalnie starała się uspokoić, mieć miły, nudny dzień, by łatwiej przeżyć noc. Większą część przesiedziała z Ginny — która uprzejmie zapytała, jak jej poszło to trudne zadanie, i zachowywała się całkiem przyjaźnie — przeglądając magazyny pożyczone od trzecioklasistek i podjadając różne smakołyki, choć napisała też część pracy z numerologii. Oczywiście widziała jeszcze Malfoya przy posiłkach w Wielkiej Sali, ale nie wyglądał inaczej niż zwykle, więc uznała, że chyba nie musi się nim przyjmować. Ani ich rozmowie, ani avaddonowi nie poświęciła choćby jednej myśli, przynajmniej nie świadomie; i może właśnie dlatego podświadomość zaatakowała.
Nie było nawet w połowie tak strasznie, jak mogło być. Znów stała przed drzwiami sypialni rodziców, które uchylały się pod dotykiem jej dłoni przeraźliwie wolno z nienaturalnie głośnym skrzypieniem. Znów stała w nich odziana na czarno postać z białą maską. Ale kiedy sięgnęła, by zdjąć jej maskę, odkryła, że patrzy na avaddona. „Jestem tym, czym ty jesteś", powiedział nie swoim zwyczajnym, obojętnym głosem, ale tym tonem, którym mruczał jej serenadę. A potem dotknął opuszkami palców jej policzka, tak miękko i czule, że pokiwała głową i potwierdziła, „Jesteś tym, czym ja jestem". Gdy avaddon pod jej wpływem skierował różdżkę w stronę matki, na szczęście obudziła się.
Nie było więc nawet w połowie tak strasznie, jak mogło być, ale wytłumaczyła sobie to dopiero po paru minutach. W chwilę po przebudzeniu jeszcze krzyczała, wciąż czując na twarzy dotyk avaddona.
Wigilijne śniadanie upływało w przyjemnej atmosferze wyczekiwania, chociaż Hogwart wciąż jeszcze wyglądał normalnie — wielkie ozdabianie zaplanowano właśnie na dzisiaj. Hagrid bawił ich opowiadaniem o tym, ile choinek przytaszczy z Zakazanego Lasu i gdzie będą stały, a profesor Flitwick już planował rozdysponowanie skromnych zasobów uczniowskich, które zamierzał wykorzystać do pomocy.
— Filiusie, bądź tak miły i zwolnij pannę Granger po obiedzie — wtrąciła się profesor McGonagall, gdy nauczyciel zaklęć chwalił Hermionę za jej wkład w dekorowanie zamku w poprzednim roku. — Będzie mi potrzebna.
Hermiona dyskretnie spojrzała na dyrektorkę, bo bynajmniej nie dostała wcześniej żadnego zlecenia, ale Minerwa McGonagall posłała jej tylko uspokajający uśmiech i wróciła do rozmowy z profesorem Charfieldem.
To nie mogło mieć nic wspólnego z Harrym i Ronem. Z sowią pocztą przyszła kartka od nich, równie nieciekawa jak zwykle, okraszona dodatkowym „wesołych świąt". Ginny już dawno przejęła ją na własność. Hermiona zastanawiała się przez chwilę, czy nie wysłać chłopcom jakiegoś drobiazgu w ramach świątecznego prezentu, ale zrezygnowała; przesyłka większa niż zwykle mogłaby niepotrzebnie zwrócić uwagę.
Tylko jeden niemiły incydent zepsuł na chwilę atmosferę. Gdy pojawił się „Prorok", Kimberly i Joanne otworzyły go od razu na stronie z rubryką Padmy i zaraz utkwiły w Hermionie pytające spojrzenie, a i inni chyba poświęcili chwilę lekturze Głosów z Hogwartu. Ale przy stole w połowie wypełnionym nauczycielami nikt nie ośmielił się rzucić żadnej uwagi.
Ginny przejęła egzemplarz Gryfonek i rzuciwszy na niego okiem, prychnęła z pogardą.
— Widzę, że była naprawdę zdesperowana.
— Jest naprawdę beznadziejny — dodała z boku Lisa, która zdołała już prześledzić cały tekst. — Powtarza w kółko to samo, ale chyba zabrakło jej polotu, bo stylu to w ogóle nie ma... A wiesz, jak to zatytułowała? Cytacikiem. Hermiona Granger: „Nie dbam o Harry'ego Pottera". Powiedziałaś chociaż coś takiego?
— Nie przypominam sobie.
— No to mamy wierutne kłamstwo — ucieszyła się Lisa. — I fałszywe przytoczenie. Możesz to zgłosić.
— Nie dbam o Padmę Patil — poinformowała ją Hermiona. — I technicznie rzecz biorąc, mogłam coś takiego powiedzieć. Od początku roku trochę się nasłuchałam i mogłam którymś razem stracić cierpliwość.
Zerknęła kątem oka na Ginny, bo obawiała się, że ta mogłaby ją źle zrozumieć, ale Gryfonka przytaknęła tylko.
— To nadal kłamstwo — powiedziała Lisa i złożyła gazetę.
Na tym temat — skądinąd niezbyt fascynujący — urwał się.
Wstając od stołu, profesor McGonagall potwierdziła swoją prośbę i zaprosiła Hermionę do gabinetu zaraz po obiedzie, na którym sama nie zamierzała się pojawić. Dziewczyna nie miała pojęcia, po co dyrektorka ją wzywa. Podejrzewała, że w sprawie horkruksów, choć od czasu, gdy ostatnio o tym rozmawiały, nic się nie zmieniło. W przypływie paniki może pobiegłaby do biblioteki, by podjąć szaleńczą próbę wyszukania czegoś w ostatniej chwili — żeby przynajmniej sprawiać wrażenie, że się stara — ale nie mogła tego zrobić ze względu na plany profesora Flitwicka.
Całe przedpołudnie spędzili, dekorując zamek, a właściwie bawiąc się magią, bardzo ładną i efektowną magią. Zwykle robili to prefekci — znacznie wcześniej niż w wigilię — ale tym razem pomagali wszyscy, niektórzy na korytarzach, inni w Wielkiej Sali i w holu. Rozwieszali okrągłe wianki z ostrokrzewu ze wstęgami i dzwonkami, same dzwonki na kolorowych kokardach, małe świece, których ciepłe światło nadawało łagodności zwykle dość ponurym obrazom, girlandy z pachnącego igliwia i szyszek, ciągnące się przez całe korytarze. Lewitowali kolorowe świecidełka i błyszczące bombki na świąteczne drzewka. Zamek po raz pierwszy od dawna rozbrzmiewał radosnymi dźwiękami i gwarem, bo do chichotów uczniów dołączyły się postacie z portretów. Bardzo przyjemnie było iść z Ginny jednym z korytarzy, pozostawiając za sobą światło i zapach żywicy. Ale w zeszłych latach, kiedy ubierała choinki z Ronem, było znacznie zabawniej: Ron nie potrafił powiesić jednej ozdoby, dopóki nie przymierzył jej w przynajmniej trzech miejscach, musiał wieszać wszystko wyżej niż inni, co chwilę udawał, że coś podpalił świeczką, próbował niemal każdego łakocia, zanim powędrowało na drzewko, i nieustannie śpiewał magiczne wersje kolęd, które w uszach Hermiony, przyzwyczajonej do tych mugolskich, brzmiały śmiesznie. I choć niekiedy irytowała się, że praca z nim idzie tak wolno, cieszyła się każdą chwilą. Okropnie za tym teraz tęskniła. Tęskniła za Ronem.
Zrobiło się zbyt sentymentalnie, więc nakazała sobie spokój i odrobinę niemyślenia, żeby się przypadkiem nie rozkleić w towarzystwie.
Przy obiedzie wszyscy — nawet ci, którzy zazwyczaj wyglądali najbardziej ponuro — byli weseli, dyskutowali żywo i co chwilę ktoś wybuchał śmiechem. Skrępowanie wywołane koniecznością dzielenia stołu z profesorami ostatecznie ustąpiło i uczniowie swobodnie gawędzili z nauczycielami; profesor Flitwick opowiadał anegdotki starsze niż od słuchaczy, Lisa znowu wdała się w rozmowę z profesorem Charfieldem, a Tony Goldstein bawił młodą profesor Sinistrę w sposób, który tylko krok dzielił od bezczelnego flirtu. Ale Hermiona wyjątkowo nie miała mu tego za złe; przeciwnie, w ostatnich dniach był tak mrukliwy i nieswój, że z ulgą powitała powrót jego zwykłej osobowości.
I tylko Malfoy wyglądał jeszcze smętniej niż rano, jakby święta wpędzały go w czarną rozpacz i tylko ze względu na towarzystwo jakoś się trzymał.
Kiedy skończyła deser, zanim jeszcze inni się zebrali, mruknęła Ginny, że zobaczą się później, i powędrowała do gabinetu dyrektorki. W tym roku bywała tam tak często, że szła, niemal nie patrząc, a przekazanie hasła chimerze było równie naturalne jak rozmowa z Grubą Damą.
— Proszę wejść! — Usłyszała w odpowiedzi na swoje pukanie.
— Chciała mnie pani widzieć, pani profesor? — zapytała uprzejmie, zamykając za sobą drzwi.
— Nie do końca o mnie chodziło — odparła dyrektorka.
Hermiona odwróciła się i powiodła wzrokiem po pokoju. Istotnie, nie były w nim same, przy kominku, na skraju światła, znajdowały się dwie postacie. Pierwsza z nich, nieco niższa, ruszyła szybkim krokiem w jej stronę z wyciągniętymi ramionami.
— Harry...! — jęknęła Hermiona, kiedy chłopak ścisnął ją mocno w pasie.
Czarne, rozczochrane włosy łaskotały ją. Okropnie urosły, bo chyba nie strzygł się przez całe pół roku, sięgały mu do ramion i sprawiały wrażenie lekko przetłuszczonych. Mugolskie ubranie miał szorstkie, pogniecione i też nie całkiem czyste, a sam nie pachniał zbyt dobrze, ale mogłaby zostać w jego uścisku przez bardzo, bardzo długi czas. Gdyby ponad jego ramieniem nie widziała drugiego ze swoich przyjaciół, nadal ukrywającego się w cieniu i wyraźnie naburmuszonego.
— Ron? — powiedziała pytającym tonem, odsuwając się nieco od Harry'ego.
— Ron jest trochę... — zaczął Potter, ale nie dokończył, bo Ron w mgnieniu oka wyminął go, złapał Hermionę i zamknął ją w niedźwiedzim uścisku, unosząc nieco nad ziemię.
— Przykro mi z powodu twoich rodziców. I cieszę się, że z tobą wszystko w porządku — mruknął jej do ucha. Był chyba pierwszą osobą, oprócz Luny Lovegood na dworcu, która tak po prostu to powiedziała.
Łzy zapiekły ją pod powiekami, zamrugała szybko, żeby się ich pozbyć. Przez większość czasu Ron bywał dupkiem niewrażliwym na innych ludzi, za to stanowczo przewrażliwionym na swoim punkcie i, co za tym idzie, dość niemiłym. Przez większość czasu uważała, że możliwości empatyczne stawiają ją na wyższym stopniu rozwoju, przynajmniej pod względem socjalizacji. Ale miał takie momenty, kiedy kogoś lubił na tyle, by zapomnieć o sobie, że jego szczerość i autentyczna troska uświadamiały Hermionie, o ile lepszym jest człowiekiem niż ona.
— Zostawię was samych, żebyście mogli porozmawiać — powiedziała profesor McGonagall, wstając od biurka, ale Hermiona powstrzymała ją przed wyjściem.
— Czy nie można by sprowadzić tu Ginny? — zapytała.
Dyrektorka i chłopcy wymienili znaczące spojrzenia; ta pierwsza surowe, ci drudzy naglące.
— Ustaliliśmy, że im mniej osób wie o tym, że pan Potter i Pan Weasley są w zamku, tym lepiej — stwierdziła profesorka, ale miny chłopców jasno sugerowały, kto to ustalił.
— Naprawdę nie sądzę, żeby Ginny stanowiła dla nas jakieś zagrożenie. Przeciwnie, trudno byłoby mi ją okłamać, a spotkanie z nimi dobrze by jej zrobiło.
— Nie widziałem mojej rodziny od pół roku i jeszcze długo nie zobaczę — dodał Ron. — Więc chciałbym chociaż zobaczyć moją siostrę.
Hermiona miała świadomość, że ich argumenty są słabe, i widziała po twarzy dyrektorki, że ona również o tym wie. Ale Minerwa McGonagall, kiedy nie była wcieleniem surowości, stawała się dość miękka, zwłaszcza w kwestii relacji międzyludzkich, i w tym Hermiona upatrywała szansy. I faktycznie: kobieta westchnęła ciężko, po czym oznajmiła:
— Niech wam będzie, przyprowadzę pannę Weasley.
— Dzięki — mruknął Harry, kiedy dyrektorka wyszła. — Próbowaliśmy ją do tego nakłonić, ale nie chciała się zgodzić. Powołała się nawet na ciebie.
— A nie na tajemnicę? — zapytała Hermiona.
— Nie, wypaplaliśmy jej wszystko w lecie i McGonagall o tym wie — oświadczył bezceremonialnie Ron. — Ale powiedziała, że ty mogłabyś się źle czuć z nami w obecności Ginny — dodał, marszcząc czoło, częściowo przykryte rudą grzywą. Włosy miał jeszcze dłuższe niż Harry, ale układały mu się równo po bokach głowy, dzięki czemu nie wyglądał aż tak niechlujnie.
— Miałyśmy z Ginny różne poglądy na pewne tematy i to było dość... trudne — dokończyła kulawo.
— Tak, mogę się domyślić — odparł o dziwo Ron, a jego twarz poczerwieniała nieznacznie. — Ja też nie najlepiej się zachowałem.
Ron Weasley przyznający się do winy był tak rzadkim zjawiskiem, że mimowolnie uśmiechnęła się.
— Nie gniewam się — powiedziała miękko. — I przepraszam, że z wami nie pojechałam. Wiem, że coś innego ci obiecałam, Harry.
— I wiesz, że nigdy tego nie chciałem. Jestem całkiem zadowolony, że przynajmniej jedno z was jest bezpieczne — odparł Harry, a Ron wydał z siebie głośny jęk, który musiał oznaczać coś w rodzaju „A on znowu zaczyna". — Miałaś inne sprawy na głowie i ja to rozumiem, zresztą sam nie wiem, jakbym się zachował, gdyby... A w naszej sytuacji nic by to nie zmieniło. Nie wymyśliłabyś nic więcej z nami, niż tutaj...
— No ba, tu jest przecież biblioteka. — Ron wyszczerzył zęby w uśmiechu, po czym gwałtownie posmutniał. — Ale może przynajmniej jedlibyśmy trochę lepiej...
— Szczerze wątpię, jestem beznadziejna w gotowaniu i przez lato się nic nie zmieniło — pocieszyła go.
— Gdzie spędziłaś wakacje? — zapytał Harry.
— U babci, pod Reading.
— Idealne miejsce dla ciebie — zażartował Ron.
— A wy? — zapytała, ale nie zdążyli odpowiedzieć, bo otworzyły się drzwi.
Wróciła profesor McGonagall z Ginny, która wyglądała na dość zaskoczoną, dopóki nie zobaczyła chłopaków; wtedy zaskoczenie ustąpiło zachwytowi.
— Ron! — krzyknęła, rzucając się bratu w ramiona. — Ron... — powtórzyła jeszcze, zanim ochłonęła i przesunęła się dalej. — Harry — przywitała się z uśmiechem, po czym uścisnęła go szybko i dość powściągliwie — czy to ze względu na brata, czy dyrektorkę.
— Nie krępujcie się — mruknął ten pierwszy, ale profesor McGonagall nie podzielała jego zdania, sądząc po jej znaczącym chrząknięciu.
— Skrzaty za chwilę dostarczą wam obiad, domyślam się, że jesteście głodni — powiedziała profesorka, a Ron rozpromienił się. — Możecie skorzystać z mojego salonu. — Podążyła do drugich drzwi w gabinecie, tych niedaleko kominka, gestem nakazując, by poszli za nią. — Nie mogę wam dać więcej niż pół godziny, dłuższe zniknięcie panny Granger i panny Weasley w moim gabinecie byłoby zbyt podejrzane. Panno Granger, proszę się w międzyczasie zastanowić, co mogłabyś powiedzieć, gdyby ktoś zapytał, po co cię wezwałam. .
To powiedziawszy, dyrektorka skinęła im głową i wróciła do gabinetu. Ledwo drzwi się za nią zamknęły, a Ron rzucił się do niewielkiego stołu, na którym już spoczywało kilka półmisków. Hermiona i Ginny roześmiały się, ale Harry znalazł się na drugim krześle zaledwie sekundę później.
— Obiad! — powiedział z radością Ron, nakładając sobie wszystko po kolei. — Tak dawno nie jedliśmy normalnego obiadu. Jesteśmy beznadziejni w gotowaniu — dodał, już jedząc, a dykcję miał zaskakująco dobrą jak na kogoś, kto mówi z pełnymi ustami. Widać i w tym wypadku praktyka czyni mistrza. — Harry przynajmniej umie zrobić jajecznicę i bekon, ale ja zupełnie sobie z niczym nie radzę, no i skąd wziąć na wsi bekon?
— Mieszkaliśmy głównie na wsi — wyjaśnił Harry, kiedy Hermiona i Ginny zajęły miejsca naprzeciwko nich.
— Czy to było bezpieczne? — zapytała Hermiona, ukradkiem rozglądając się dookoła.
Salonik Minerwy McGonagall nie sprawił jej wielkiej niespodzianki, pasował do swojej właścicielki: niewielki, ale niezagracony meblami. Oprócz stojącego na środku stołu z czterema krzesłami znajdował się tu olbrzymi regał z książkami, dwa mniejsze, niska komoda i wygodna kanapa z dwoma fotelami. Sprawiał wrażenie miłego i ciepłego miejsca, równie schludnego i uporządkowanego jak sama Minerwa. Jedynymi ozdobami tutaj były duża lampa o pięknym, haftowanym abażurze, portret nieznanego czarodzieja i kilka zdjęć na komodzie.
— Raczej tak — opowiadał tymczasem Harry. — Przenosiliśmy się na tyle często, by nikt nas nie wytropił. Dlatego unikaliśmy miejsc publicznych, staraliśmy się kupować chleb, mleko, ser i jajka od mugoli we wsi i czasem tylko zaglądać do jakiś małych sklepów.
— ...No ale ile można jeść jajek! — dodał Ron. Tempo pochłaniania miał niesamowite, połowa zawartości jego talerza już zniknęła, ale na szczęście półmiski same się uzupełniały. — Serio, prawdziwy obiad — pycha. Tęsknię za Hogwartem. I za mamą.
— Nawet za jej wrzaskami? — zapytała podchwytliwie Ginny.
— Gdyby wrzeszcząc, podawała mi kolejne dania — to tak, nawet za wrzaskami. A teraz pewnie miałaby mi dużo do powiedzenia — zakończył ze śmiechem. — Nawialiśmy z Harrym bez pożegnania. Rodzice chyba się tego spodziewali, byli niespokojni, odkąd do nas przyjechał w lipcu. Tata nawet dał mi do zrozumienia, że wie, co planujemy, i nie ma nic przeciwko, ale mama...
— Nie było tak źle — pocieszyła go Ginny. — Zwłaszcza że po paru dniach King powiedział tacie w ministerstwie, że sytuacja jest pod kontrolą i z wami wszystko w porządku.
— To dobrze. Chociaż chciałbym ją zobaczyć. — Westchnął głęboko, robiąc chwilową przerwę w jedzeniu; ale niewiele dłuższą, niż tego wymagało ponowne napełnienie pustego talerza. — Ale to niemożliwe, pytaliśmy McGonagall. Powiedziała, że nasza rodzina jest cały czas pod obserwacją śmierciożerców. Zakon wie o dwóch, którzy pracują dla ministerstwa. Nie złapali ich, bo ci idioci wymieniają informacje w ministerstwie i bardzo łatwo można ich podsłuchać... Fred i George się o to postarali... Nie są zbyt ważni i nie dowiadujemy się o zbyt istotnych rzeczach, ale przynajmniej znamy ruchy Voldemorta w ministerstwie.
— Skąd to wszystko wiecie? — zapytała Ginny. — Przyjęli was do Zakonu?
Chłopcy równocześnie parsknęli śmiechem.
— Wątpię, żeby kiedykolwiek uznali nas za wystarczająco dorosłych — powiedział Ron, a Harry dodał:
— Zresztą Zakon się trochę rozleciał, nie ma zebrań, wszyscy kontaktują się pojedynczo, trzon stanowią McGonagall i King. Z Kingiem się nawet raz czy dwa widzieliśmy, a resztę — czyli niewiele — wiemy od McGonagall. Mamy zaczarowany pergamin, za pomocą którego się kontaktujemy.
— O tych w ministerstwie dowiedzieliśmy się dzisiaj — uzupełnił Ron. — No i widzieliśmy Tonks. Pracuje tutaj w Hogwarcie, nie wiedziałyście o tym?
Ginny zaprzeczyła w tej samej chwili, kiedy Hermiona potaknęła.
— Ujawniła mi się raz — wyjaśniła.
— No a dzisiaj przyprowadziła nas do McGonagall, pod peleryną niewidką — kontynuował Ron. — Podczas posiłków wszyscy strażnicy są w Wielkiej Sali, tak jak uczniowie i nauczyciele, więc wtedy pojedyncze osoby mogą się urwać... Tonks powiedziała swojemu partnerowi, że weźmie prysznic, a w tym czasie zgarnęła nas z dziedzińca. Niby peleryna Harry'ego ciągle dobrze działa, ale lepiej było nie ryzykować i przejść, kiedy nikogo nie będzie w pobliżu.
— No pewnie. To dziwne, że po tylu latach nadal działa, skoro należała jeszcze do twojego ojca, Harry.
— Hej, to peleryna Chłopca, Który Przeżył. Oczywiście, że jest wyjątkowa. — Ron wyszczerzył zęby. — Myślicie, że będzie deser? — zapytał. — O, wspaniale! — zawołał, kiedy na stole natychmiast pojawiła się patera z ciastem i owocami, a obok miska puddingu. — Ale nie zbierajcie reszty, mogę się jeszcze namyślić — dodał, zwracając się do stołu. — Swoją drogą, Hermiono, jednak zawsze miała rację co do skrzatów, chętnie zabrałbym jednego ze sobą, są mega. Nie dość, że obsługują Wielką Salę, to jeszcze gabinety — u Snape'a też dostaliśmy jedzenie, pamiętasz, Harry?
— Kiedy Snape was nakarmił? — zapytała Ginny, bo Hermiona była gotowa rozpocząć kampanię uświadamiającą, że skrzaty mają mnóstwo innych zadań, którym również muszą podołać.
— Nie Snape, no proszę cię, McGonagall w jego gabinecie. Wtedy na naszym drugim roku, jak przylecieliśmy do Hogwartu fordem taty.
— Wolałbym o nim nie rozmawiać — powiedział cicho Harry, a Ron zmieszał się niespodziewanie.
— Jasne. Zwłaszcza że mamy tylko pół godziny, zajmijmy się ważniejszymi sprawami.
— Hermiono, możesz nam powiedzieć dokładnie, co się stało u ciebie w lecie? — zapytał Harry, zwracając na nią uważne spojrzenie, za którymi natychmiast podążyły dwa inne, Weasleyowskie.
Była pod wrażeniem delikatności, z jaką o to zapytał; może dlatego, że przywykła do pytań bardziej agresywnych, zadawanych z przeświadczeniem, że jej obowiązkiem jest udzielenie odpowiedzi. Harry, któremu faktycznie była winna wyjaśnienia, pytał zaskakująco subtelnie i przez to niezobowiązująco, tak aby mogła się wykręcić, gdyby chciała.
Ale nie chciała. Ukrywała się z tym nawet przed samą sobą blisko pół roku, najwyższa pora podzielić z kimś ten okropny ból, tę wściekłość, którą cały czas odczuwała. A z kim, jeśli nie z jedynymi przyjaciółmi, których miała?
— To nie jest zbyt przyjemna historia — zaczęła, zaciskając ręce na kubku herbaty, który niespodziewanie pojawił się przed nią. — Po tym, jak przyjechałam do domu z Hogwartu, miałam z rodzicami małą kłótnię. Chcieli wyjechać z Anglii gdzieś, gdzie będzie bezpiecznie, a ja nie chciałam. Nie słuchali moich argumentów, zresztą może dla nich nie były zbyt dobre... Wyszło trochę głupio, bo zdenerwowałam się i zostawiłam ich, poszłam do siebie. I więcej już z nimi nie rozmawiałam. — Urwała na chwilę, gdy ponownie uderzyło ją, jak źle wyglądał jej ostatni wieczór z rodzicami, ich ostatni wieczór. Ron patrzył na nią współczująco, Harry uścisnął mocno jej dłoń, a Ginny... Ginny spijała każde słowo z jej ust, jakby czekała wiele długich miesięcy, aż to usłyszy. Może zresztą tak było. — W nocy obudził mnie jakiś dźwięk, ktoś się potknął o kufer... Kufer został na dole, przy drzwiach, nie zabrałam go do siebie. Myślałam, że to tata, ale usłyszałam, że ktoś rzucił zaklęcie, więc zeszłam na dół. Nie mogłam znaleźć różdżki, spieszyłam się i jej nie wzięłam. Nie wzięłam cholernej różdżki, kiedy śmierciożercy napadali na mój dom. — Zacisnęła mocniej palce na kubku. Nikt nic nie powiedział. — Byli w sypialni rodziców, torturowali ich. Kiedy przyszłam, tata już nie żył, wyglądał okropnie, a mama... mama chyba właśnie umarła, bo widzę testrale. W drzwiach stanął jeden ze śmierciożerców, a ja... Ja spanikowałam. Deportowałam się, nawet nie wiem jak, bo nie pomyślałam o tym, to cud, że się nie rozczepiłam... To znaczy, rozczepiłam się — kontynuowała coraz chaotyczniej, nie chcąc zatrzymywać się dłużej przy drzwiach sypialni rodziców — ale dopiero później, deportowałam się z miejsca na miejsce, aż trafiłam do babci, pod Reading, i tam rozszczepiłam sobie ramię. Jakieś pół godziny później zadzwoniła policja, bo mój dom spłonął, z rodzicami w środku, według policji to było przyczyną ich śmierci. Zresztą podejrzewali mnie o podpalenie, ale przestali, bo babcia powiedziała, że całą noc spędziłam u niej... Szukali winnych, ale to oczywiste, że nie znaleźli, jak mugole mogliby sobie z tym poradzić, skoro nawet nie wiedzieli, co się stało...
— A ministerstwo? — zapytała Ginny. — Nie zainteresowali się tym? Nikt cię nie przesłuchiwał?
Hermiona pokręciła głową.
— Nie mieli powodu mnie przesłuchiwać, zmarli mi rodzice, ale mam innego opiekuna, a nawet gdybym nie miała, to przecież jestem pełnoletnią czarownicą, nie muszą się mną przejmować. Nikogo nie obchodzi dwójka mugoli, zwłaszcza w czasie wojny.
— Mnie obchodzi — powiedziała Ginny, a Ron przytaknął.
— Rozpoznałaś kogoś z nich? — zapytał cicho Harry.
Hermiona pokręciła głową.
— Nie, mieli szaty i maski, i nie odzywali się, tego jednego słyszałam przez sen i myślałam, że to tata... Zresztą to wszystko to był jeden wielki koszmar, nie myślałam normalnie, inaczej wzięłabym różdżkę i walczyła, zamiast uciekać...
— I zginęłabyś — przerwał jej Ron brutalnie. — Zrobiłaś najlepsze, co mogłaś. To nieprawda, że nie myślałaś. Przemyślałaś to dokładnie tak szybko jak zwykle i wybrałaś najlepsze wyjście.
— To nie była twoja wina — dodał cicho Harry i oboje doskonale wiedzieli, że właśnie to potrzebowała usłyszeć. — Myślisz, że ktoś, kogo znamy, mógł tam być? — zapytał ostrzejszym tonem. — Snape albo... Malfoy?
— Widziałam tylko jedną osobę, była bardzo wysoka, znacznie wyższa niż oni, ale mogło mi się wydawać.
— A Malfoy prawie od razu uciekł od śmierciożerców, jego matka została zamordowana zaraz na początku lipca — przypomniała opornie Ginny.
— Ale chyba nie pierwszego dnia? — zauważył Ron.
— No nie. — Ginny zamyśliła się. — Minął chyba tydzień, zanim przyszedł do Scrimgeoura, i nikt nie wie, gdzie był przez ten czas.
— Myślę, że Scrimgeour i McGonagall mają pewne podejrzenia — powiedziała powoli Hermiona, uznając, że nie powie, jak wiele ona sama wie na ten temat. — Ale Malfoya tam nie było, Harry. Też o tym myślałam przez jakiś czas, ale to nie był on.
Ginny rzuciła jej pełne powątpienia spojrzenie spod wpół przymkniętych powiek, ale Harry zapytał tylko:
— Skąd wiesz?
— Bo podałam mu wczoraj Veritaserum.
Przez chwilę zrobiło się głośno, kiedy wszyscy zaczęli mówić na raz.
— To dlatego! — jęknęła Ginny z szeroko otwartymi oczami, kiedy Ron krzyknął „Jesteś obłędna, Hermiono!", a Harry powtórzył kilka razy „Cooo zrobiłaś?!". — Merlinie, Hermiono, przepraszam... Nie przyszło mi nawet do głowy, że... Wczoraj! Wczoraj tak się denerwowałaś...!
— Jak ci się udało to zrobić? — zapytał wreszcie Ron, kiedy ochłonęli nieco.
— Właściwie to sam je wypił. Mój podstęp nie wyszedł — przyznała z niechęcią — zorientował się w trakcie. Ale dobrowolnie wypił Veritaserum, odpowiedział na moje pytania i kazał zadać jeszcze kilka — czy jest jeszcze śmierciożercą, czy jest po stronie Voldemorta... I nie jest.
— Ale czemu to zrobił? — zapytał Harry.
Hermiona wzruszyła ramionami.
— Powiedział, że chciał, żebym mu zaufała. Wiedział, że to dotrze do ciebie, Harry. I podejrzewam — dodała po chwili — że szykuje sobie wyjście awaryjne na wypadek, gdyby Scrimgeour nie utrzymał się u władzy. Wie, że ty możesz mu pomóc.
— Nie mogę się doczekać, kiedy zwróci się do nas z prośbą o pomoc — oświadczył Ron. — A wtedy z prawdziwą satysfakcją mu odmówię.
— Ron... — zaoponowała Hermiona, ale rudzielec trzymał się swojego zdania.
— No co? Sześć lat czekałem, aż ten dupek będzie musiał się przede mną płaszczyć, a ja go zgniotę.
— On zapewne myśli o tobie równie ciepło — uświadomiła go Ginny.
— Ale na razie to my jesteśmy górą — odparł Ron. — Ale powiedz mi coś więcej, Hermiono, bo nadal nie rozumiem Jak to się stało, że w ogóle mogłaś spróbować podać Malfoyowi Veritaserum?
— Robią razem projekt z magii kreatywnej — odpowiedziała za nią Ginny. — No wiesz: wykorzystanie magii w jakiś innowacyjny sposób. Wymyślanie zaklęć i takie tam. Hermiona i Malfoy robią avaddona.
— Nawet nie będę udawał, że wiem, o co chodzi — mruknął Ron.
— To stąd ten ciekawy artykuł w „Proroku"? — zapytał Harry. — Czytaliśmy dzisiejszego, kiedy na was czekaliśmy, i te Głosy z Hogwartu trochę nas zdziwiły. Kto to pisze? Chyba nie Rita Skeeter?
— Padma Patil — odpowiedziała krótko Hermiona.
— Padma Patil? — zdziwił się Harry. — Nigdy nie wyglądała na taką zołzę.
— Żartujesz! — wykrzyknął w tym samym czasie Ron. — Zawsze wiedziałem, że jest wredna, już na balu bożonarodzeniowym była dla mnie okropna...
— Nie bardziej niż ty dla niej — zauważyła Hermiona.
— Ale czemu to robi? Czemu pisze takie bzdury? — zainteresował się Harry. — I kogo to interesuje w czasie wojny?
— Bo naczelny jej kazał — odpowiedziała Ginny na pierwsze pytanie. — Winfred Mack jest bardzo cięty na Malfoya i na Scrimgeoura, przy okazji. Od dawna szykanował ich obydwu, a znajomość z Hermioną siłą rzeczy stawiała Malfoya w lepszym świetle... Najłatwiej było to odwrócić i spróbować oczernić Hermionę.
— No dobrze, ale skąd ludzie wiedzieli, co się dzieje w Hogwarcie i kto z kim robi jakiś projekt... — zaoponował Ron.
— Z tego samego źródła — powiedziała Hermiona. — Padma pisała na bieżąco o różnych drobnych zdarzeniach z Hogwartu.
— Więc wykopała pod sobą dołek — dokończyła Ginny. — A jej ostatni artykuł był naprawdę beznadziejny, wszyscy to mówią.
— Widać nie wszyscy mają dar obrażania i wyśmiewania innych ludzi — zakończył Harry. — Zostało nam mało czasu. Hermiono, masz coś dla nas?
Pokręciła smutno głową.
— Niestety nie, szukam w każdej wolnej chwili, ale naprawdę nie sądzę, żeby hogwarcka biblioteka mogła nam pomóc, nie znalazłam nawet najmniejszej wzmianki. Ale będę szukać dalej. A wam jak idzie?
— Nadal żyjemy. Powiedziałbym, że to spore osiągnięcie, biorąc pod uwagę, że Voldemort na nas poluje. — Harry wzruszył ramionami i sięgnął po sakiewkę z kłami, którą kiedyś dostał w prezencie od Hagrida. — Trochę ją ulepszyłem, żeby była bardziej pojemna, dzięki temu najważniejsze rzeczy mam zawsze przy sobie — powiedział, zanurzając w niej rękę niemal po łokieć. Hermiona już miała go pochwalić za świetnie użyte zaklęcie powiększające, kiedy coś innego przyciągnęło jej uwagę: mała czarka, którą Harry właśnie wyciągnął. — Na razie mamy tylko to.
Czarka była nieduża, ale dość szeroka, złota i bardzo kobieca — uchwyty miała delikatne i mocno powyginane, zdecydowanie niepraktyczne, lecz bardzo eleganckie. Na ściance, po zewnętrznej stronie, był wygrawerowany borsuk, który biegał dookoła kielicha, a na nóżce kolejny, śpiący. Hermiona złapała za uchwyt, kiedy Harry przekazał jej kielich, i przesunęła palcami po śpiącym borsuku. Skrzywiła się, kiedy nagle ogarnęło ją dziwne, nieokreślone uczucie, jakby skumulowana złość, niechęć i... obrzydzenie?
— Czujesz to? — zapytał cicho Harry. Skinęła głową, doskonale wiedząc, co ma na myśli. — Jest w tym coś dziwnego, coś złego, czuć to już przy pierwszym dotyku.
— A im dłużej to trzymasz, tym gorzej — dodał Ron. — Harry kiedyś miał to w rękach przez godzinę i było trochę strasznie.
— To chyba mówiło do mnie — powiedział Harry, widząc jej pytające spojrzenie. — A przynajmniej jakoś wpływało na moje myśli i uczucia... Wszystko było okropne i nie było żadnej nadziei, byłem wściekły i...
— ...dość wredny — uzupełnił Ron, szczerząc zęby do przyjaciela. — Więc schowaliśmy to i nie wyjmujemy na dłużej niż kilka minut.
— Ale ciągle nie wiemy, jak to zniszczyć i gdzie szukać następnych. — Harry wziął czarkę od Ginny, która przejęła ją dosłownie na sekundę i natychmiast mu oddała. Spojrzał jej prosto w oczy i zapytał cicho: — Dziennik taki nie był, prawda?
Pokręciła głową ni to się zgadzając, ni przecząc.
— Nie, na początku nie, ale po jakimś czasie... był jeszcze gorszy. Ale jego moc ujawniała się dopiero później, kiedy się w nim pisało.
— To był jego pierwszy horkruks, mógł być nieco słabszy — zauważył Harry, po czym zmęczonym gestem oparł łokcie na stole, a twarz na dłoniach. — Ale dzisiaj nie mam na to siły, zostawmy to na jutro.
— Zostajecie na jutro! — ucieszyła się Ginny. — I żaden z was nic nie powiedział!
— No... w końcu przyjechaliśmy na święta, nie? A Boże Narodzenie jest jutro. — Ron uśmiechnął się szeroko.
Na tym rozmowa się urwała, bo zaraz później pojawiła się profesor McGonagall. Chwilę zajęło im ustalenie odpowiedniej wymówki na potrzeby potencjalnych zainteresowanych, bo trudno było im wymyślić coś, co wymagałoby półgodzinnej obecności w gabinecie zarówno Hermiony, jak i Ginny. Oczywiście istniało prawdopodobieństwo, że nikt o to nie zapyta, ale bezpieczniej było mieć ustaloną jedną spójną wersję. Ostatecznie przyjęły, że Hermiona z braku wolnego czasu postanowiła podzielić się częścią obowiązków z Ginny, która zgodziła się trochę ja odciążyć, i ustalały zakres tej pomocy z dyrektorką.
— To jest dobre rozwiązanie — pochwaliła McGonagall — bo faktycznie zamierzałam zaproponować ci coś specjalnego, panno Granger.
— Jakby prefektura, avaddon i spędzanie połowy życia w bibliotece ci nie wystarczało — mruknęła pod nosem Ginny, co mogło dotrzeć do profesorki, bo zmarszczyła na chwilę czoło.
— Zdaję sobie sprawę, że masz dużo zajęć, ale skoro część obowiązków prefekta zostanie ci odjęta, a projekt z magii kreatywnej, jak rozumiem, jest blisko zakończenia, być może w przerwie między nauką a poszukiwaniami zechcesz poświęcić się czemuś jeszcze. — Spojrzała uważnie na Hermionę, a ona bez wahania skinęła głową. Dyrektorka uśmiechnęła się. — Chciałam zaproponować, abyś spróbowała swoich sił w animagii. Oczywiście wszyscy uczniowie będą mogli podjąć kilka prób i ewentualnie kontynuować proces samodzielnie, po zakończeniu szkoły, ale uznałam, że pod moim okiem, panno Granger, mogłabyś sobie poradzić z nauką do końca roku i przed opuszczeniem Hogwartu zdać egzamin. Jeden egzamin więcej — to chyba nic wielkiego dla ciebie?
Ron, który stał za McGonagall, ułożył wargi w nieme „Łaaał". Hermiona uśmiechnęła się szeroko.
— Oczywiście, chętnie spróbuję.
— Doskonale. Myślę, że będziemy miały jeszcze sposobność pomyśleć o tym później, do końca ferii zostało półtora tygodnia. Jutro — zwróciła się też do Ginny — wyjdźcie, proszę, wcześniej ze śniadania, zanim inni skończą. Tonks przejmie was w korytarzu i przyprowadzi tutaj, będziecie mieli czas do obiadu. Nikt nie powinien zwrócić uwagi na waszą nieobecność, wszyscy będą myśleli, że jesteście w Wieży Gryffindoru. Mam nadzieję, że nie muszę nikogo z was — posłała surowe spojrzenie chłopcom — przestrzegać przed próbą potajemnego spotykania się w nocy i przypominać, jak wielkim i niepotrzebnym ryzykiem by to było?
Potwierdzili zgodnym pomrukiem, chociaż nikomu z nich się to nie podobało. Ale konieczność rozstania wobec możliwości spędzenia kilku godzin razem następnego dnia nie była tak bolesna, toteż dziewczyny opuściły kwatery profesor McGonagall bez sprzeciwu.
Korytarzem szły w milczeniu, bo chociaż miały sobie wiele do powiedzenia, nie chciały, żeby ktoś je podsłuchał. W połowie drogi Hermiona zatrzymała się, czując znajome ciepło w kieszeni szaty.
— Poczekaj chwilę — poprosiła Ginny. Wyjęła kamyk i odczytawszy wiadomość, zmarszczyła brwi. Problem z avaddonem, potrzebuję pomocy. Pilne. — Chyba muszę iść — powiedziała, a widząc, że Ginny przymierza się do zaprotestowania, ruszyła szybko przed siebie. — Zobaczymy się później! — krzyknęła przez ramię.
Zastanawiała się, którędy pójść i jakiego tajnego przejścia użyć, żeby pozbyć się ogona w postaci straży, ale ostatecznie stwierdziła, że to bez znaczenia. Strażnicy pewnie i tak wiedzieli, że przesiadują z Malfoyem w łazience Jęczącej Marty. Zresztą ona do damskiej toalety wchodziła zupełnie legalnie, więc nie miała się o co się martwić.
Bariery Malfoya bez problemu ją przepuściły i weszła do łazienki. A potem zatrzymała się gwałtownie.
— Co tu się stało? — zapytała zaskoczona.
Malfoy półleżał na podłodze po samą ścianą, ściskając w jednej ręce różdżkę, a w drugiej kamień. Nie miał pod sobą żadnej poduszki, skąd wnioskowa, że upadek nie był celowy, a jego zmieszany i jednocześnie bolesny wyraz twarzy, bladość i spocona grzywka podpowiedziały jej, że Ślizgon prawdopodobnie nie ma siły wstać.
Na środku łazienki, spory kawałek od niego — widocznie chłopak odsunął się tak daleko, jak tylko zdołał — stał avaddon. Ale nie był to ten sam avaddon, którego Hermiona widziała poprzedniego dnia, a przynajmniej nie wyglądał tak samo. Był wyższy i chudszy, miał półdługie, białe włosy i bladą twarz o ostrych rysach; tylko oczy pozostawały wciąż tak samo czarne, choć zmienił się ich kształt. Mógłby być bliskim krewnym Dracona, może starszym bratem albo kuzynem, tak mocno go przypominał. Tyle jego mocy przejął.
— Coś ty zrobił? — zapytała szeptem, kucając przy nim.
Malfoy przełknął głośno ślinę. Miał minę małego chłopca przyłapanego na złym uczynku, zbyt przerażonego konsekwencjami swoich działań, by się usprawiedliwiać albo zaprzeczać.
— Chciałem trochę... poćwiczyć... zanim go rozbierzemy — powiedział szeptem, lekko chrypiąc.
Rozbiegane, błyszczące oczy śledziły całe pomieszczenie, ale omijały środek, gdzie znajdował się avaddon. Hermionie nie podobał się ich chorobliwy blask. Automatycznym ruchem przyłożyła rękę do jego czoła.
— Chyba masz gorączkę — powiedziała. — To musiało cię naprawdę wyczerpać, a on przejął dużo twoich sił. Co na niego rzuciłeś?
Malfoy nie odpowiedział. Myślała, że jej nie słyszy albo nie może się skupić, ale kiedy podniosła do góry jego podbródek, a on nadal unikał jej wzroku, dotarło do niej, że nie chce powiedzieć.
— Co to było? — zapytała agresywniej. Znowu przełknął głośno ślinę, a kiedy popatrzył wreszcie na nią, nadal nie odpowiadając, zrozumiała. Puściła go gwałtownie. — Niewybaczalne. Rzuciłeś na niego Niewybaczalne!
Nadal nic nie mówił, ale wiedziała, że ma rację.
— Malfoy, to są zaklęcia zakazane, nie wolno ich używać!
— Na człowieku — odparł w końcu. — On nie jest człowiekiem, sama powiedziałaś.
— Nie, jest tylko istotą półdemoniczną, która wysysa z ciebie olbrzymie ilości energii, tym więcej, im mocniejsze zaklęcie rzucisz! A Niewybaczalne są jednymi z najsilniejszych! Którego użyłeś? — zapytała już spokojniej. — Imperius?
— Raz — powiedział cicho.
— Były inne?! — Skulił się, kiedy podniosła głos, jak nie on. Nakazała sobie spokój. — Cruciatus?
Zwilżył językiem pękniętą wargę.
— Trzy albo cztery. Nie jestem pewien, bo jedno nie wyszło.
Trzy Cruciatusy. Albo cztery. Rzucone po kolei na cholernego avaddona. I... cholera jasna. Milczała przez chwilę, zbierając się w sobie, po czym zapytała, starając się mówić jak najspokojniej:
— Rzuciłeś na avaddona Avadę?
Przygryzł mocno wargę, raniąc się jeszcze bardziej. Wyglądał żałośnie, naprawdę żałośnie i chciała być na niego wściekła, bo na pewno na to zasłużył, ale nie mogła mu nie współczuć, kiedy leżał skulony naprzeciwko jak ucieleśnienie nędzy i rozpaczy.
— Tak.
Skinęła głową, nie wiedząc, co mogłaby na to odpowiedzieć.
— Zadziałało — dodał cicho Malfoy. — Byłem już mocno osłabiony, ale zadziałało. On... upadł na chwilę. A potem po prostu wstał. Wtedy wyglądał już zupełnie jak ja. Po Cruciatusach zmieniały się szczegóły, ale zorientowałem się dopiero, jak zbielały mu się włosy... — Urwał na chwilę, po czym utkwił w niej spojrzenie, już nieco mniej rozkojarzone. — Wiesz, co to znaczy? On dosłownie pochłania magię, przez chwilę zaklęcie ma nad nim władzę, ale potem przezwycięża je, przejmuje zamkniętą w nim moc. Jest odporny na wszystko, nawet Avada go nie zabije.
— Niby co miałoby w nim umrzeć? — zapytała retorycznie Hermiona. Skoro czuł się już nieco lepiej, jej instynkt opiekuńczy odzyskał zwyczajne proporcje. Podniosła się z klęczek. — To znaczy, że jest bardzo, bardzo silny, Malfoy. W przeciwieństwie do ciebie. Poza tym tak go naładowałeś swoją magią, że mogę mieć problemy z kontrolowaniem go, a ty nie jesteś w stanie nim sterować — zakończyła, niemal warcząc. — To było głupie i nieodpowiedzialne. I musimy się go natychmiast pozbyć. Wstawaj.
— Nie dam rady rzucić żadnego zaklęcia — odpowiedział Malfoy, nie poruszając się, więc zrozumiała, że w istocie miał na myśli „Nie dam rady wstać".
— Nie będziemy go rozbierać zaklęciami. Masz gdzieś czekoladę? — zapytała, a kiedy wskazał jej głową porzuconą przy drzwiach torbę, sięgnęła po nią. Wyglądał, jakby chciał zaprotestować, ale nie zdążył, bo już wyjęła ze środka tabliczkę czekolady i przyniosła mu. — Zamierzam się go pozbyć w całości w magocentrum — kontynuowała, kiedy jadł. — Hagrid powiedział, że jest przy szklarni numer trzy, a ja mam odpowiednie zaklęcie, więc powinnam sobie poradzić sama. Ale musisz pójść ze mną, bo nie wiem, czy dam radę go przetransportować. — Zerknęła na wciąż nieruchomego avaddona. — Lepiej?
Malfoy skinął głową i podniósł się powoli. Podała mu torbę, starając się udawać, że nie dostrzega jego ślamazarności. Rzuciła na avaddona zaklęcie kameleona, dzięki któremu nadal widziała, pod odpowiednim kątem, kształt ciała, ale nie powinien on być widoczny dla kogoś, kto nie wiedział, gdzie patrzeć. Udało się, choć odniosła wrażenie, że musiała w to włożyć więcej wysiłku niż zwykle. Złapała avaddona za rękę i wymacawszy drugą, podała Malfoyowi.
— Złap za ramię, poprowadzimy go — powiedziała.
— Nie możemy tego zrobić zaklęciem? — zapytał. — Wolałbym go nie dotykać.
— Nie — odpowiedziała. — Ja będę miała problemy z utrzymaniem zaklęcia, bo poważnie osłabiłeś moje połączenie z nim, a ty w ogóle nie masz siły. Lepiej zrobić to mechanicznie.
Niechętnie zastosował się do polecenia i ruszyli. Starała się nie myśleć o tym, jak dziwnie wyglądają, idąc w pewnej odległości od siebie z niewidzialnym avaddonem pod ramię. Ale mieli szczęście, bo na nikogo nie trafili po drodze — a przynajmniej na nikogo widzialnego; nawet otwarcie drzwi nie zwróciło uwagi. Śniegu nadal było mnóstwo, tylko na dziedzińcu i za bramą go usunięto, dalej zalegał do wysokości połowy łydki. Poszli w kierunku cieplarni ścieżką wydeptaną przez Neville'a i profesor Sprout — zbyt wąską, by zmieściły się w niej trzy osoby, więc szli gęsiego, Malfoy ciągnął za sobą avaddona, który nieco chętniej poddawał się jego działaniom, a Hermiona popychała. Zanim dotarli do cieplarni numer trzy, była cała spocona, ale uznała, że zdjęcie zaklęcia rozgrzewającego, choćby na chwilę, mogłoby być zgubne w skutkach.
— Dasz sobie radę sama? — zapytał Malfoy.
Nie odpowiedziała od razu, bo musiałaby warknąć, że powinien o tym pomyśleć wcześniej. Wyjęła różdżkę i zdjęła zaklęcie kameleona z avaddona. Wolała mieć go na oku.
— Tak, to tylko zaklęcie wiążące go z przestrzenią, żeby nie mógł uciec od wpływu magocentrum. W pełni avaddon próbuje pochłonąć otaczającą go energię, ale nie może wchłonąć takiej ilości, więc, praktycznie rzecz biorąc, pęka od nadmiaru. Próżnia z kolei pochłania jego, aż do zera.
— A czarodziejom nie szkodzi? — zapytał Malfoy, uważnie obserwując jej gesty, kiedy rzuciła niewerbalnie zaklęcie wiążące.
— Ludzie nie są stworzeni z magii — powiedziała. — Gotowe, teraz musimy tylko chwilę poczekać.
— I w pełni, w i próżni używasz tego samego zaklęcia, tak?
— Tak, tylko w próżni możesz mieć problem z rzuceniem jakiegokolwiek zaklęcia — odparła. — Wtedy trzeba by spróbować związać avaddona z pewnej odległości, a to mogłoby nie zadzia... — urwała, bo nagle zaczęło się coś dziać.
Najpierw avaddon trochę napęczniał. Stracił naturalny kształt, stał się jakby bardziej obły i trochę rozmyty. Mienił się na ciele, jego skóra na zmianę bledła i czerwieniała, a potem zaczęła odlepiać się płatami i znikać. Hermiona skrzywiła się, przewidując, że pod skórą ujrzy wnętrzności, ale tam, gdzie jej płaty odpadły, ziała pustka. Nie minęły trzy minuty, kiedy avaddon zniknął.
— To by było na tyle — stwierdziła, starając się nie okazywać szoku. — Dobrze, że mieliśmy okazję przećwiczyć stopniowy rozbiór — zakpiła.
— To było bardziej widowiskowe — stwierdził Malfoy i nagle zakaszlał. — Myślisz, że on naprawdę zniknął? A nie tylko... zmienił formę na parę wodną albo coś?
— Nie ma zaklęcia wykrywającego obecność avaddona, więc musimy uwierzyć, że zadziałało. — Spojrzała na niego bystro, bo znowu zakaszlał. — Zdjąłeś z siebie zaklęcie rozgrzewające? — zapytała.
— Było mi gorąco — powiedział.
— Malfoy, jesteś skrajnie osłabiony i masz gorączkę! Stanie w samej szacie na śniegu to wyjątkowo głupi pomysł! — Szybkim ruchem różdżki przywróciła zaklęcie i złapała go za rękaw. — Idziemy do madame Pomfrey.
— Trochę kaszlu to nie powód, żeby pozwolić jej się nade mną znęcać — odparł, ale był zbyt słaby na protest, więc pozwolił się zaprowadzić do skrzydła szpitalnego.
Pani Pomfrey miała bardzo dużo do powiedzenia nie tylko na temat grypy, a nawet zapalenia płuc, którego z pewnością się nabawił, wychodząc na zewnątrz bez ciepłego płaszcza. Znacznie bardziej zainteresowało ją magiczne wyczerpanie, o które natychmiast obwiniła szkolny program, zmuszający dzieci do pracy ponad siły.
— Magia kreatywna! Kto to widział! Zachęcać dzieci, żeby eksperymentowały z magią, nie znając swoich możliwości, bez opieki jakiekolwiek dorosłego czarodzieja! Skandal! To się kiedyś źle skończy, będziemy tu mieli jakiś wybuch dzikiej magii i komuś stanie się krzywda!
Ale Hermiona nie zamierzała jej słuchać, uznała, że Malfoy swoim zachowaniem zasłużył na to, by samotnie zmierzyć się z jej gniewem i gadulstwem. Upewniwszy się, że trafił w dobre ręce i niebezpieczeństwo zostało zażegnane, wymknęła się, zanim jeszcze Ślizgon dostał piżamę i nakaz udania się do łóżka.

Dramione - Naprzeciwko [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz