Intermedium

891 19 2
                                    

Minęło mniej więcej dziesięć minut, odkąd Draco Malfoy odrzucił hojną — tak, Draconie Malfoyu, hojną — ofertę pomocy Hermiony Granger, zanim zaczął tego żałować.
W trakcie owych dziesięciu minut wspomniany Draco Malfoy napawał się jakże uzasadnionym poczuciem wyższości, patrząc, jak Hermiona Granger słucha ostatniego kazania Minerwy McGonagall, ściska swoich głupich przyjaciół i wreszcie znika w kominku razem z kufrem, rudym, piskliwym sierściuchem i jego (Dracona Malfoya, nie sierściucha) zdrowo szajbniętą kuzynką z nieprawego łoża. No, może nie tyle z nieprawego, co dzielonego przez ciotkę Andromedę z niejakim Tedem Tonksem, kalającym ją i całą rodzinę swoim mugolskim pochodzeniem.
Wróć, Draconie Malfoyu. Mugolskie pochodzenie nie kala nikogo, nawet... No, nie kala.
A więc Hermiona Granger zniknęła w kominku z kuzynką Nimfadorą. I koniec.
No właśnie, koniec. Wraz z jej zniknięciem chwilowy spokój i poczucie wyższości Dracona Malfoya również zniknęły, a przyczyna tego była dość prosta: kiedy minęło miłe zadowolenie z siebie, jakie wzbudził w nim własny, niewątpliwie godny aprobaty postępek — to jest, spławienie Granger — wróciła myśl, która dręczyła go od kilku tygodni.
Nie miał się gdzie podziać.
I wtedy zdał sobie sprawę, że popełnił duży, duży błąd. Ponieważ istniało spore prawdopodobieństwo, że Hermiona Granger istotnie chciała mu pomóc. Cóż z tego, że się nad nim litowała — poza tym, że Draco Malfoy nie znosił litości — skoro to mogło mu uratować życie? Czy naprawdę był tak głupi, że zrezygnował z szansy na zapewnienie sobie bezpieczeństwa tylko dlatego, że odmawiając, mógł przez chwilę (a konkretniej: przez dziesięć minut) poczuć się dumnym panem swego losu?
Tak. Naprawdę był tak głupi.
Draco Malfoy zaklął szpetnie.
Na szczęście nie spotkała go za to kara, bo klął tylko w duchu. W ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy opanował, nie bez trudu, tłumienie takich odruchów, co znacznie ułatwiło mu życie.
No, nie przesadzajmy. Może raczej: co uczyniło jego życie mniej trudnym. Odrobinę mniej.
To właśnie powinien zrobić, kiedy Hermiona Granger wyskoczyła ze swoją propozycją: stłumić naturalny odruch wzgardy, uśmiechnąć się przyjaźnie i podziękować. A najlepiej powiedzieć, że pomocy potrzebuje teraz i już, więc niech go uratuje, jak na Gryfonkę przystało, i weźmie gdzieś, gdzie nie dorwie go Czarny Pan. To niewątpliwie polepszyłoby jego sytuację. Może nawet naprawdę zabrałaby go ze sobą i przetrzymała parę dni, gdziekolwiek mieszkała.
Bardzo mało prawdopodobne, ale miło było sobie pomarzyć.
Oczywiście Minerwa McGonagall nigdy w życiu nie pozwoliłaby, żeby poszedł gdziekolwiek z Granger; już ich dotychczasowe przebywanie sam na sam podczas wszystkich tych smętnych posiedzeń w bibliotece napawało ją odrazą. Mógł sobie wyobrazić ten pełen zgrozy grymas, gdyby Granger oświadczyła, że zabiera go ze sobą do domu. O taaak. Minerwa McGonagall miała jeszcze gorsze wyobrażenie o ich stosunkach niż Blaise Zabini; o ile to możliwe. Ale stare panny takie były: z zewnątrz surowe i nieporuszone jak cmentarny granit, a w środku multum kosmatych myśli. Ależ miło byłoby zobaczyć jej minę!
No tak. Tylko że to się nigdy nie zdarzy. Więc może najwyższa pora przestać snuć bezsensowne fantazje i skupić się na najbliższej przyszłości.
Gdzie on, do cholery, pójdzie?
Snape nie mógł mu pomóc, nie tym razem. Czarny Pan doskonale zdawał sobie sprawę, że licencja Dracona Malfoya na bezpieczne życie właśnie wygasa, i trzymał mistrza eliksirów przy sobie, na wypadek gdyby ten — wbrew zapewnieniom — był skłonny udzielić wsparcia byłemu wychowankowi. Snape uprzedzał go, że tak będzie i że przynajmniej przez kilka dni musi liczyć na siebie, znaleźć kryjówkę i przeczekać.
Mówił też, że najciemniej pod latarnią i że powinien to wykorzystać, ale Draco Malfoy bardzo starał się udawać, że nie rozumie, o co mu chodzi.
Minerwa McGonagall wyszła do gabinetu, żeby zająć się sprawami zbyt tajnymi, żeby zrobić to — czymkolwiek „to" było — w ich obecności, i zbyt ważnymi, by poczekać, aż znikną, a on i dwóch półgłówków zostali w salonie. Potter i Weasley rozwalili się na kanapie, entuzjastycznym szeptem omawiając sukces, w którym nie mieli zbyt wielkiego udziału, a Draco, zająwszy miejsce przy stole, oparł głowę na dłoniach i myślał.
Miał na myślenie mało czasu, bo był drugi w kolejności. McGonagall rozkazała Tonks odstawić go tam, gdzie zechce — złośliwie cytując jego odpowiedź na pytanie, gdzie zamierza się udać, sprzed paru dni — a potem wrócić po Pottera i Weasleya.
Chyba że posłucha rady Snape'a i pójdzie z Potterem i Weasleyem.
Nie, na Merlina, tego nie mógł zrobić. Pomijając fakt, że z niewiadomych przyczyn ci dwaj wcale nie pragnęli jego towarzystwa (dziwne, doprawdy dziwne, nawet Granger wykorzystywała dosłownie każdą okazję, żeby mieć go przy sobie; ale może nie należy się dziwić, ostatecznie wszyscy wiedzieli, że to ona była mózgiem Złotego Tria, Potter i Weasley nie dorównywali jej inteligencją), nie mógł sobie tego zrobić, nie mógł się skazać na przeżycie choćby tygodnia w ich towarzystwie.
Pytanie, czy mógł sobie zaproponować cokolwiek innego.
Myślał i myślał, i nic nie przychodziło mu do głowy. Co było podwójnie frustrujące, bo w końcu powinien coś wymyślić, stworzyć plan i chociaż ze dwa wyjścia awaryjne, mieć jakikolwiek pomysł. Zwłaszcza że spodziewał się nadejścia tej chwili od dobrego roku. No, może tylko nie spodziewał się, że Scrimgeour umrze i będzie skazany na własne zdolności przetrwania; znikome, zresztą.
A powinien, cholera jasna, powinien. Powinien wiedzieć, że skoro nie zdołali dopaść jego — na razie — to zamordują Scrimgeoura. Przecież Czarny Pan dokładnie tak działał: usuwał tych, którzy ośmielili się mu sprzeciwić, a Scrimgeour definitywnie stał mu na drodze do realizacji setek niecnych planów; nie wspominając o szczególe, jakim było wydarcie z mściwych rąk Czarnego Pana niejakiego Dracona Malfoya.
Draco Malfoy zastanawiał się tylko, czy Czarny Pan specjalnie zwlekał z zamordowaniem ministra, żeby poczuł się względnie bezpiecznie i miał jak najmniej czasu na znalezienie innego opiekuna.
Cóż. Niewykluczone. A on postąpił dokładnie tak, jak Czarny Pan prawdopodobnie oczekiwał.
Najprościej byłoby uczepić się McGonagall i Zakonu Feniksa; ale Zakon Feniksa, jak dobrze wiedział, praktycznie nie istniał, a Minerwie McGonagall podpadł tyle razy na przestrzeni roku — a zwłaszcza w poprzednich tygodniach, kiedy wyzbył się resztek opanowania — że nie mógł liczyć na jej wsparcie. Dlaczego nie wykorzystał lepiej tych dziewięciu miesięcy w Hogwarcie? Czemu nie przejął od Snape'a odrobiny umiejętności manipulacyjnych albo podstaw trudnej sztuki podobania się ludziom od ojca? Czemu chociaż nie starał się być w oczach dyrektorki grzecznym chłopcem, ofiarą okoliczności, która wkroczyła na złą drogę pod wpływem niecnych dorosłych, ale zeszła z niej tak szybko, jak tylko potknęła się na pierwszych wybojach łotrostwa?
Czemu nie przyjął pomocy od Granger, jedynej osoby na świecie, która była skłonna mu ją zaproponować?
Czemu, do cholery, był taki głupi?
Brzydka prawda wyglądała niestety tak, że nie było ani jednego miejsca na świecie, w którym mógłby się ukryć. Jego dom aktualnie nie był już jego, a ministerstwo zadbało, żeby nie mógł się dostać do środka. Na zaszycie się w świecie mugoli, jak w poprzednie wakacje, nie miał pieniędzy — lichy zapas gotówki musiał mu wystarczyć na nie wiadomo jak długo, nie mógł się go tak od razu pozbyć.
Chociaż jeśli nie znajdzie kryjówki, to umrze najdalej za kilka dni i żadne pieniądze nie będą mu już potrzebne.
Nie, nie, nie, nie tędy droga. Myśl dalej, Draconie Malfoyu.
Nie miał rodziny, do której mógłby się udać. Dziadkowie nie żyli, jego świrnięta ciotka Bellatriks z radością oddałaby go Czarnemu Panu, prosząc o łaskę rzucenia pierwszej klątwy, a ciotki Andromedy, matki Tonks, nigdy nie poznał.
Granger miała rację: przydaliby mu się jacyś przyjaciele, ale tak się składało, że żadnych nie miał. Poza tymi, którzy również byli śmierciożercami i spotkanie z którymi skończyłoby się podobnie jak z ciotką Bellatriks. Choć pewnie zabrakłoby im śmiałości, by żądać od Czarnego Pana jakiejkolwiek nagrody.
Więc może faktycznie powinien się zwrócić do jej przyjaciół.
Jęknął w duchu, patrząc na Pottera i Weasleya. Potter zmarszczył brwi w parodii stanowczości, a twarz Weasleya przybrała ten straszny wyraz tępego uporu, który natychmiast wywoływał przeświadczenie, że w jego oczach nigdy nie zaświtał nawet przebłysk inteligencji. Nie, to nie wchodziło w grę. Już widział ich reakcje, gdyby poprosił... — nie, stanowczo nie poprosi! — ...gdyby zaproponował, że uda się z nimi, gdziekolwiek aktualnie przebywali. Potter najpierw posłałby mu to zdumione spojrzenie, jakie miał za każdym razem, gdy odkrywał, że na świecie istnieje ktoś oprócz niego, a Weasley... Zrobiło mu się niedobrze na myśl o minie Weasleya, śliniącego się z podniecenia, że on, Draco Malfoy, zniżył się do pertraktowania z nim i jest w jakikolwiek sposób od niego zależny.
Nie. Nie, absolutnie nie, to nie wchodzi w grę. Nie poniży się do tego stopnia i nic na tym świecie go do tego nie zmusi.
Cóż. W takim razie być może jeszcze dzisiaj trafi do zupełnie innego świata...
Przygryzł policzek od środka. Co, do diabła, miał zrobić?
Myśl, myśl, Draconie Malfoyu, przecież potrafisz.
Nie miał domu. Nie miał rodziny. Nie miał przyjaciół. I nie miał zbyt wiele pieniędzy.
Czy to znaczy, że powinien zwrócić się do swoich równie ubogich i bezdomnych wrogów?
Pozwolił sobie na chwilę luksusowego rozważania, co by było, gdyby jednak się przemógł i zmusił Pottera, żeby włączył go w program swojej Wielkiej Ucieczki. Złoty Chłopiec musiał mieć fantastyczną ochronę i Zakonu, i ministerstwa, skoro przez blisko rok Czarnemu Panu nie udało się go namierzyć. Nie wyglądał na zbyt udręczonego, więc zapewne i warunki życiowe musiały mu odpowiadać. Chociaż ktoś taki jak on — jeśli plotki o jego mugolskiej rodzinie były prawdziwe — nie mógł mieć zbyt wygórowanych wymagań. No i nie przeciążał się odpowiedzialnością, którą świat złożył na jego barki: Draco jakoś nie zauważył, żeby się przygotowywał do starcia z najgroźniejszym czarnoksiężnikiem ich czasów; bawił się w poszukiwanie artefaktów, a i tym się chyba nie przemęczał. To znaczy, że wiódł może nie przyjemny, ale i nie żmudny, względnie bezpieczny i względnie wygodny żywot. Draco Malfoy też by tak chciał. Mógłby wieść takie życie, gdyby tylko miał trochę więcej szczęścia...
Drgnął niespokojnie, a krzesło pod nim zaskrzypiało, przykuwając uwagę Weasleya; nie na zbyt długo, Weasley nie był chyba w stanie skoncentrować się na jednym punkcie dłużej niż przez moment. Szczęście, ależ tak. Miał szczęście, a konkretniej fiolkę płynnego szczęścia, schowaną w wewnętrznej kieszeni szaty na czarną godzinę. Tak się składa, że ją też zawdzięczał Granger, ale słono za ten prezent zapłacił; Snape nie miał najmniejszej ochoty zdradzić mu szczegółów napadu na dom Grangerów, zwłaszcza że Draco nie chciał mu powiedzieć, dlaczego potrzebuje tych informacji. Czy dane mu będzie przeżyć godzinę czarniejszą niż ta?
Jeśli nic dzisiaj nie wymyśli, to całkiem prawdopodobne, że nie. Pomijając tę zupełnie najczarniejszą godzinę, w której Czarny Pan go dorwie i uśmierci, ale wtedy raczej nie będzie miał szansy użyć eliksiru.
Zamknął oczy i schylił głowę jeszcze niżej, chowając się przed wzrokiem Gryfonów. Był dwudziesty czwarty czerwca. Granger wysłała mu eliksir na Boże Narodzenie, a dokładniej — w wigilię i taka data była zapisana na etykiecie. Być może skończyła go nieco wcześniej, ktoś tak pedantyczny jak Granger mógł pozwolić wywarowi odstać chwilę i nie wliczać tego do okresu dojrzewania; ale z drugiej strony, czy nie była zbyt skrupulatna, żeby pozwolić sobie na jakąkolwiek niedokładność? Nie wiedział. Tak czy inaczej, nawet w tym drugim przypadku minęło dokładnie sześć miesięcy od uwarzenia... Eliksir powinien być gotowy do spożycia.
Wyciągnął dyskretnie fiolkę i zacisnął na niej palce. Jakby pod wpływem samego dotyku, jego myśli rozjaśniły się. Oczywiście, że musiał wypić Felix Felicis, jeśli chciał przeżyć noc. Był głupi, a jego mózg w ogóle nie pracował i tylko szczęście — choćby płynne — mogło go uratować.
Z nagłym postanowieniem odkręcił kurek i szybkim ruchem wypił eliksir.
Nic się nie stało.
Czy nie powinien odczuwać euforii? Przypływu pewności siebie? Mieć klarownego obrazu rzeczywistości i świadomości, jak powinien postąpić?
Nic takiego nie odczuwał, nic się nie zmieniło. Czuł dokładnie to samo, co wcześniej: że jest w matni.
Nie działa, pomyślał z nagłym przerażeniem. Cholera jasna, za krótko leżakował. Zmarnował eliksir, bo zbyt szybko pokusił się na jego użycie.
Nie, do cholery, nie pozwoli na to. Choćby miał tego żałować do końca życia, nie pozwoli, żeby druga — i zapewne ostatnia — szansa na skorzystanie z płynnego szczęścia zawiodła.
Wstał i szybko, ale po cichu, zbliżył się do Gryfonów. W samą porę, żeby usłyszeć, jak Potter tłumaczy obrażonemu Weasleyowi:
— Nie możemy wzywać Hermiony, kiedy nam się spodoba, żeby stworzyła avaddona, będzie zajęta swoimi sprawami...
— Bez tego całego avaddona nie można ich zniszczyć, a ja ci go nie stworzę!
— Ja mogę to zrobić — zaproponował Draco uprzejmym tonem, który zdziwił go nie mniej niż tych dwóch.
Potter i Weasley jednocześnie skierowali na niego identycznie przepełnione zaskoczeniem spojrzenia.
— Spadaj, Malfoy, rozmawiamy. — Weasley zareagował pierwszy, co zrozumiałe; ostatecznie nie musiał nad tym główkować zbyt długo.
— Ależ nie krępujcie się — odparł z nonszalancją, której nie czuł, a która niezmiernie mu się podobała. Przez chwilę rozważał, czy nie usiąść na kanapie obok nich, szturchnąwszy najpierw Weasleya, ale uznał, że jednak woli nad nimi górować. — O czym to mówiliście? Ach tak: nie możecie liczyć na Granger, bo jej babcia jest umierająca. Jeśli to ostatnia osoba, która jej została po tragicznej śmierci rodziców, to istotnie nie liczyłbym na to, że spuści ją z oczu choćby na chwilę. — Zrobił krótką pauzę, by dać im czas na przyswojenie tego, co powiedział. — Nie wspominając o tym, że przy swojej zapobiegliwości prawdopodobnie uznałaby, że samodzielnie nie da rady stworzyć avaddona, więc i tak bylibyście skazani na moją pomoc. Chyba że sami wolicie się tym zająć. Może ty, Weasley? Widziałem, że ogromnie podobało ci się zaklęcie. — Uśmiechnął się krzywo na wspomnienie rozdziawionej buzi Weasleya, kiedy widział szereg tych głupich machnięć różdżką, które według Granger były niezbędne, by inkantacja, sama w sobie dość skomplikowana, zadziałała.
— A ty potrafisz sam zrobić avaddona? — zapytał rzeczowo Potter, zanim Weasley zdążył powiedzieć coś głupiego.
— W każdym razie nie będę miał oporów, żeby spróbować — odparł znudzonym tonem i wzruszył ramionami, jakby to było mało istotne. — Przekonamy się, jak tylko znajdziecie kolejną zabawkę Czarnego Pana. Z jego duszą w środku, zgadza się?
Zatrwożone miny tych dwóch kretynów rozbawiły go, ale uznał, że parsknięcie śmiechem mogłoby zepsuć efekt, jaki wywołał. Zresztą, jakkolwiek całkiem podobał mu się przebieg tej rozmowy, jeszcze nie miał powodów do zadowolenia.
— Powiedziała ci! — warknął oskarżająco Weasley, jakby podejrzewał, że gwałtem wydarł tę tajemnicę z Granger.
— Oczywiście, że tak — odparł z politowaniem. — Chyba nie sądzisz, że spędziłbym pół roku na szukaniu sposobu na zniszczenie jakiegoś tam artefaktu.
Przyjęli jego wypowiedź milczeniem, co wziął za dobrą monetę, ale kiedy cisza się przeciągała, zaniepokoił się. Skoro nie mówili, to pewnie myśleli — Draco podejrzewał, że nie potrafią mówić i myśleć jednocześnie — a wolałby, żeby nie myśleli zbyt intensywnie, bo wtedy mogliby dojść do wniosków niekoniecznie odpowiadających jego zamiarom.
— Nie bądź głupi, Potter — powiedział, może nieco zbyt szybko i ostro. — Mogę wam pomóc. Nikt inny tego nie potrafi, poza Granger, która raczej nie zechce spróbować. A nawet jeśli, to i tak będę wam potrzebny. Musisz zniszczyć te artefakty jak najszybciej, a tak się składa, że ja mam teraz trochę czasu. No chyba że ci się nie spieszy, to nie ma sprawy, nic się nie stanie, jak zginie jeszcze kilka osób. Albo kilkanaście. Albo kilkadziesiąt. Albo...
— Wystarczy — przerwał mu Potter tak gwałtownie, że faktycznie umilkł. — Mógłbyś nam dać chwilę? Obgadamy to.
— Co? Nie ma mowy! — zaperzył się Weasley.
— Wiesz, teoretycznie mógłbym odejść kawałek — powiedział Draco, ignorując Weasleya — ale nie ma to najmniejszego sensu, bo i tak będę słyszał każde słowo, o czym zapewne on zapomni, i jeszcze powie coś, czego nie powinien.
...A wtedy mu przywalę, dokończył Draco w myślach, ale Potter najwyraźniej opacznie go zrozumiał. Zaniepokojone spojrzenie wskazywało, że raczej przestraszył się, że Weasley niechcący zdradzi jakiś wielki sekret.
— Nie ma mowy, Harry — powtórzył Weasley natychmiast. — On nie idzie z nami.
— Ron...
— To Malfoy! Jest ostatnią osobą, której moglibyśmy zaufać!
— Nikt ci nie każe mu ufać — stwierdził błyskotliwie Potter. — Ma nam tylko stworzyć avaddona.
— I jak ty to sobie wyobrażasz? W każdej chwili może pójść do swoich ziomków i nas wydać.
— Musiałbym być tak głupi jak ty, żeby to zrobić — wtrącił spokojnie Draco. Potter wyglądał na rozeźlonego, ale pełne niedowierzania spojrzenie Weasleya zmusiło go do szczegółowego wyjaśnienia. — Czarny Pan planuje mnie zabić, jakbyś nie wiedział. Gdybym mu was dostarczył — a raczej Pottera, bo tobą nie jest zainteresowany — na pewno by się ucieszył, ale nie na tyle, żeby mi darować. Przeze mnie ministerstwo nadal jest poza jego kontrolą i nie zanosi się na to, żeby mógł je przejąć w najbliższym czasie.
— Taak, słyszałem, że nawet Voldemorta zdradziłeś — warknął Weasley. — I chyba nie na wiele się to zdało, co? Scrimgeour nie żyje, a nikt inny nie jest zainteresowany pilnowaniem, żeby Voldemort cię nie dopadł.
Draco zacisnął pięści, marząc o tym, by móc uderzyć w twarz Weasleya. Jeśli rudzielec chciał go rozdrażnić, to cholernie dobrze mu szło. Ale — Draco aż się zachłysnął, kiedy to zobaczył — nie przewidział, jak jego słowa wpłyną na Pottera. Potter patrzył na niego tkliwie. Potterowi było go żal. W normalnych okolicznościach rozgniótłby mu nos za coś takiego, ale dzisiaj niczego więcej nie mógł pragnąć.
— Dlaczego miałbyś z nami pójść? — zapytał dziwnie cicho Potter.
— Już ci to chyba wyjaśniłem — prychnął Draco. — Ponieważ jestem wam potrzebny, mogę stworzyć avaddona i...
— Nie — przerwał mu. — Dlaczego ty chcesz z nami iść?
Draco przełknął ślinę, zastanawiając się nad dobrą odpowiedzią, ale nie mógł się skupić. Przypomniał sobie bardzo podobny dialog z początku roku, kiedy Granger zaproponowała mu współudział w projekcie. Tylko że jego obchodziło, jakie korzyści może wynieść z tej współpracy, a nie jaki cel przyświeca Granger. Zabawne, że z Potterem było zupełnie odwrotnie.
Ogień w kominku syknął głośno i w zielonych płomieniach pojawiła się Tonks.
— Hermiona jest już na miejscu, kto następny? — zapytała wesoło, a jednocześnie w drzwiach pojawiła się McGonagall.
Cholera.
Jeszcze chwila i może udało by mu się przekonać Pottera.
Cholera, cholera, cholera, cholera, cholera.
— Pan Malfoy — odpowiedziała dyrektorka. — A więc dokąd? — zwróciła się do niego.
Draco rzucił Potterowi szybkie spojrzenie, modląc się, by nie dostrzegł czającego się w jego oczach obrzydliwego błagania.
— Malfoy idzie z nami. — Rozległ się w pokoju nadspodziewanie stanowczy głos Pottera. Weasley jęknął głucho, ale nie zaprotestował dosadniej. — Pomoże nam, kiedy avaddon będzie potrzebny, skoro Hermiona na razie wróciła do domu.
Niech będzie błogosławiony Felix Felicis i ten, kto go wymyślił! I niech będzie błogosławiona rozczochrana głowa Hermiony Granger, i ta magiczna chwila, w której wysłała mu eliksir!
Choć, rzecz jasna, ona nie musi wiedzieć, kto ją błogosławi.
Przez moment panowała cisza. McGonagall obdarzyła zarówno Draco, jak i Pottera niezwykle wymownym spojrzeniem.
— To bardzo uprzejmie z twojej strony, że zechcesz poświęcić nam trochę swojego cennego czasu, panie Malfoy — powiedziała ironicznie, a kąciki jej warg zadrgały od powstrzymywanego śmiechu.
Żmija. Wyhodował żmiję na własnym łonie. Jeszcze pół roku temu nie była taka dowcipna.
— Postanowiłem chwilowo zrezygnować ze swoich planów dla wspólnego dobra — odparł wyniośle.
McGonagall odwróciła się, pozornie żeby podać Tonks woreczek z proszkiem Fiuu, lecz nie dał się nabrać; był przekonany, że śmieje się z niego, ale ma dość przyzwoitości, by nie robić tego publicznie.
— No dobrze, nie ma sensu zwlekać. Tonks, leć przodem, chłopcy pójdą za tobą. — Kuzynka Nimfadora posłusznie wkroczyła w płomienie z różdżką wyciągniętą w gotowości. Miał nadzieję, że stała za tym aurorska czujność, a nie potencjalne niebezpieczeństwo w miejscu, do którego się udawali.
— Grimmauld Place 12! — zawołała.
Zmarszczył czoło, zastanawiając się, gdzie już słyszał ten adres, ale nie mógł sobie przypomnieć.
— Potter, będziemy w kontakcie, tak jak do tej pory — powiedziała dyrektorka, kiedy Złoty Chłopiec ruszył do kominka.
Weasleyowi posłała uśmiech, zanim wszedł do środka. Gdy zniknął, a Draco szykował się, by podążyć za nim, dyrektorka położyła dłoń na jego ramieniu. Coś ciężkiego przewróciło mu się w żołądku. Nie powstrzyma go, prawda? Nie, nie teraz, skoro już uwierzył, że jednak mu się udało.
— Bądź ostrożny, Malfoy — powiedziała łagodnie. Odczuł tak wielką ulgę, że z chęcią ucałowałby jej przywiędły policzek, gdyby nie gustował w nieco świeższych czarownicach. — Nie daj się sprowokować i panuj nad sobą, kiedy będziesz z tymi dwoma. Powodzenia.
Dobry Merlinie. Czyżby jednak Żelazna Minerwa darzyła go jakimś cieplejszym uczuciem?
— Postaram się — odpowiedział szczerze. — Do widzenia, pani dyrektor.
Skinęła mu poważnie głową, gdy znikał, i oprócz szarpnięcia typowego dla podróżowania kominkiem poczuł, jak po jego ciele rozchodzi się przyjemne ciepło, które nie miało nic wspólnego z otaczającym go ogniem.

Dramione - Naprzeciwko [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz