— Podjęłam decyzję: Hogwart zostanie zamknięty.
Minerwa McGonagall potoczyła spojrzeniem po osobach zebranych w jej gabinecie, jakby oczekując, że ktoś zaprotestuje. Ale zgromadzeni nie byli skłonni do zabierania głosu, a poza tym wszyscy spodziewali się tego, choć nie tracili nadziei.
— To po co nas pani wzywała, pani dyrektor? — zapytał Malfoy.
On i Hermiona zostali zaproszeni na spotkanie dodatkowo, jako prefekci naczelni i przedstawiciele uczniów, choć podejrzewała, że to tylko pretekst, żeby włączyć w dyskusje Malfoya — ostatecznie dla niego zamknięcie Hogwartu było znacznie większym problemem niż dla pozostałych. Resztę gości stanowili opiekunowie domów, profesor Charfield i Hagrid. Wszyscy sprawiali dość ponure wrażenie, ale niegrzeczny komentarz Malfoya na chwilę wyrwał ich z marazmu.
— Ponieważ musimy rozstrzygnąć, kiedy szkoła zostanie zamknięta, panie Malfoy. Ministerstwo naciska, aby jak najszybciej odesłać uczniów do domów, ale prawdę mówiąc, nie podoba mi się ten pomysł. Doświadczenie wskazuje, że Hogwart jest odpowiednio zabezpieczony, luką w systemie okazał się Hogwart-Express. I nie wydaje mi się właściwym ponowne wsadzenie do niego uczniów, tak szybko po ostatnich zdarzeniach. Dlatego chciałam usłyszeć wasze opinie.
— Uczniowie nie muszą wracać do domów Hogwart-Expressem, możemy ich odesłać kominkami. A najlepiej — poprosić rodziców, aby odebrali swoje dzieci — zauważyła profesor Sprout.
— Nie wszyscy będą mieli czas, żeby tu przybyć, i nie wszyscy mają kominki. Zwłaszcza mugole — zaprotestowała w odpowiedzi profesor Vector.
— I nie wszystkie dzieci mają rodziców — nie omieszkał przypomnieć Malfoy.
Większość go zignorowała, tylko Slughorn posłał mu niechętne spojrzenie, które Ślizgon odwzajemnił. Hermionie również nie podobało się jego zachowanie, ale miała więcej wyrozumiałości: po jego nieustannie poruszającej się stopie poznała, że chłopak jest bardzo zdenerwowany i dlatego nie panuje nad sobą. Nie dziwiła się; właśnie mu oświadczono, że jego rok względnego bezpieczeństwa dobiegł końca sześć miesięcy przed czasem.
Nie musiał zresztą nikomu o tym przypominać; ani o tym, że niektórzy rodzice nie mają już dzieci. Pamiętali aż za dobrze.
Jeśli myśleli, że atak miał na celu zastraszenie ich i pokazanie, że Hogwart nie jest ostatnim bastionem czarodziejów, ich bezpieczną przystanią, to byli w błędzie. Zamysł Voldemorta sięgał głębiej: chciał pokazać, że Hogwart to jego wróg i wszyscy, którzy się z nim zwiążą, będą jego celem niezależnie od przekonań. Co wyjaśniało brak dzieci śmierciożerców w szkole.
Dzień po ataku na pierwszej stronie „Proroka" ukazał się dziwny artykuł, niesygnowany żadnym nazwiskiem. Nie miał tytułu ani zwykłej formy, napisany był większą czcionką i głosił jasne przesłanie: Lord Voldemort nie zgadza się na nauczanie magii dzieci mugoli; dopóki Hogwart będzie przyjmował nieczystokrwistych uczniów, będzie na liście instytucji, które zostaną usunięte; a każdy, kto pośle swoje dzieci do szkoły, więcej ich nie zobaczy, bo śmierciożercy wymordują wszystkich, zaczynając od tych najmłodszych. Te same zdania powtarzały się w kółko przez całą stronę, sprawiając tym powieleniem upiorne wrażenie.
Winfred Mack miał problemy, bo ministerstwo oskarżyło go o wspieranie Voldemorta i wszczęto przeciw niemu postępowanie. Wzbudzał podejrzenie zwłaszcza dlatego, że nie był w stanie wskazać autora tekstu i tylko zaklinał się, że nie miał z tym nic wspólnego. Uratowała go dokładność i zamiłowanie do biurokratycznego porządku, o jakie nie podejrzewałaby go Lisa Turpin. Okazało się, że każdy numer „Proroka" drukował w sposób tradycyjny, a dopiero potem magicznie powielał. Kiedy czarodziejska policja go aresztowała, wciąż miał jeszcze rozłożone szpalty z pierwszą stroną w normalnym kształcie, a w drzwiach zaklęcie kontrolujące wejścia do redakcji i wyjścia. W nocy, kiedy drukowano „Proroka", naczelnego nie było w biurze, a redaktor dyżurny zeznał pod Veritaserum, że numer wyszedł bez dziwnego artykułu, co oznaczało, że musiał się on pojawić później, rozpowszechniony jakimś zaklęciem na każdym egzemplarzu. Macka oczyszczono z zarzutów, ale krążyły plotki, że właściciele „Proroka" zwolnią go, aby się zrehabilitować w oczach czytelników.
— Myślę, że powinniśmy pozwolić zostać do końca roku tym uczniom, których nie zabiorą rodzice. O ile tacy będą — powiedział zmęczonym tonem profesor Flitwick. — Przynajmniej piąto- i siódmorocznym, żeby zdali swoje sumy i owutemy. To byłoby okrutne, odesłać ich teraz, po tym, co przeszli.
Mały czarodziej siedział na krześle zgarbiony, przez co wydawał się jeszcze mniejszy. Hermiona nie dziwiła się jego wyjątkowemu, nawet jak na sytuację, przygnębieniu. Nie dalej jak wczoraj rozmawiał z rodzicami Leanne Donne, drugoklasistki, którą śmierciożercy zamordowali zamiast Samanthy. Oboje byli mugolami i nie rozumieli, co się stało. Kiedy rok wcześniej posyłali ją do szkoły, usłyszeli, że sytuacja polityczna jest trochę niestabilna, ale w Hogwarcie Leanne będzie bezpieczna, pozna ludzi takich jak ona i nauczy się panować nad swoimi umiejętnościami. Zamiast tego spotkała ją śmierć. Państwo Donne nie potrafili tego zrozumieć, a Flitwick — wyjaśnić. Dyrektorka nie miała mu za złe, bo czegoś takiego nikt nie mógłby wytłumaczyć.
Samantha dość szybko doszła do siebie, chociaż dwa dni po ataku spędziła w skrzydle szpitalnym w stanie głębokiej histerii. Hermiona odwiedzała ją co kilka godzin i wreszcie dowiedziała się, co się stało, a wtedy poczuła, że więcej chyba już nie zniesie.
Śmierciożercy wpadli do pociągu na krótko przed Hogsmeade, od razu rzucili zaklęcia demaskujące i odkrywszy strażników, wymordowali wszystkich, razem z innymi dorosłymi. Dzieci nie ruszali, wyjąwszy specjalnie wybranych pierwszoklasistów, których wyszukiwali, idąc przez dwa krótkie wagony i wywołując popłoch w pasażerach. Niektórzy próbowali walczyć, ale niewiele zdziałali, bo śmierciożercy otoczyli się tarczami. Uczniowie mieli szczęście, bo tamci, poszukując wyznaczonych celi, nie atakowali pozostałych, toteż tylko lekko zranili kilka osób, które próbowały stanąć im na drodze.
Samantha siedziała z Puchonami, Yoanną i Ironem, w wagonie restauracyjnym. Została zaatakowana razem z nimi, ale ocalała, bo śmierciożerca zajął się najpierw jej przyjaciółmi. Wtedy rzuciła na niego Expelliarmusa wyuczonego pod okiem Hermiony, pozbawiając go różdżki, a zanim jakiś inny to zauważył, wpełza pod siedzenie i przeczołgała się pod następne. Kolejne pół godziny, do końca podróży, spędziła twarzą w twarz z martwym Ironem.
Hermiona była zdziwiona, że dziewczynie wystarczyły dwa dni faszerowania eliksirami do odzyskania względnej równowagi; widać dzieci miały jednak większą odporność. Ona sama od niemal tygodnia funkcjonowała na eliksirze uspokajającym; o pierwszy poprosiła w skrzydle szpitalnym, gdzie Neville zaprowadził ją od razu po powrocie do zamku, kolejne uwarzyła sobie sama. Starała się przyjmować coraz mniejsze dawki, żeby się nie uzależnić, ale na razie nie mogła całkiem z niego zrezygnować. Raz próbowała i nie skończyło się to dobrze; wyglądało na to, że potrzebowała świadomości, że przyjmuje leki, żeby czuć się dobrze, choćby to była najmniejsza ilość.
Chodziła przez to nieco otępiała, ale nie wyróżniała się z tłumu. Wielu uczniów potrzebowało pomocy farmakologicznej, a ci, którzy z niej nie korzystali, byli jeszcze gorsi — wybuchali nagle płaczem, wpadali we wściekłość, reagowali agresywnie i szukali zaczepki. Nikt nie wiedział, co z nimi zrobić, bo przecież nie było ich winą, że nie radzili sobie z traumą samodzielnie, a czarodzieje, o czym Hermiona myślała z żalem, nie rozwinęli za bardzo dziedziny nauki, jaką była psychologia, i nie korzystali w tym zakresie z dorobku mugoli.
— Prawdę mówiąc, myślałam o tym, aby umożliwić podejście do egzaminu wszystkim, którzy będą tego chcieli — powiedziała tymczasem dyrektorka, wyrywając ją z zadumy. Zdała sobie sprawę, że chyba ominął ją fragment dyskusji. — Czwartorocznym i piątorocznym również. Wiem, że będą mieli olbrzymią ilość materiału do zrealizowania, półtora roku w sześć miesięcy, ale klasy będą bardzo małe, więc każdemu poświęcimy znacznie więcej czasu i uwagi. Myślę, że to powinno wystarczyć, jeśli się przyłożą. Naturalnie pod warunkiem, że będziemy mieli nauczycieli. Czy mogę liczyć na to, że zostaniecie do końca roku?
— Oczywiście — zgodził się jako pierwszy Charfield, a pozostali poparli go.
— Niby gdzie miałbym pójść? — mruknął pod nosem Hagrid.
Niemniej liczba uczniów faktycznie drastycznie zmalała. W pociągu, poza pierwszorocznymi, były trzy ofiary: Leanne Donne z Ravenclawu, Carey Lemon z Gryffindoru i Titus Ubrenn ze Slytherinu.
Zachariasz Smith powiedział przy Malfoyu, że dobrze się stało, że trafiło na Titusa: stracił oboje rodziców w Mungu, więc przynajmniej nikt nie będzie go opłakiwał. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Malfoy rzucił na niego trzy klątwy tnące po kolei; przymierzał się do kolejnej, gdy napatoczył się na nich Filch, który zaprowadził go do opiekuna domu. Slughorn dał mu szlaban, a McGonagall anulowała karę; rzekomo dlatego, że nie było wiadomo, czy uczniowie zaraz nie zostaną odesłani do domów, ale wszyscy dobrze wiedzieli, że po prostu przyznała mu rację.
I nie tylko ona. Po wyjściu ze szpitala, wciąż z brzydkimi ranami na twarzy, Zachariasz skarżył się, że madame Pomfrey nie uleczyła go wystarczająco szybko i skutecznie, a już na pewno mogłaby to zrobić mniej boleśnie, gdyby rzuciła zaklęcia, zamiast leczyć go eliksirami. Kiedy to dotarło do Malfoya, wyraził ubolewanie, że nie wiedział wcześniej, kogo będą kurować jego eliksirem; wtedy postarałby się, żeby Smitha bolało jeszcze bardziej. Dodał też złowieszczo, że być może nic straconego, bo Zachariasz szybko wróci do szpitala, jeśli nadal nie będzie uważał, co mówi. Szeptano, że właśnie dlatego Puchon zniknął z Hogwartu zaraz następnego dnia.
Niektórzy uczniowie — w tym Padma Patil — nie wrócili po świętach do szkoły, innych rodzice zabrali wkrótce po przyjeździe; następni pewnie pojadą do domu po ogłoszeniu McGonagall. I nie należało się temu dziwić, zwłaszcza w przypadku drugo- i trzecioklasistów: jeśli nie będą mogli podejść do sumów i owutemów, bo w przyszłym roku nie będzie Hogwartu, to nie było sensu zostawać w nim teraz i narażać się na niebezpieczeństwo wobec jawnej groźby Voldemorta.
— Zastanawiam się — zaczął ostrożnym głosem profesor Slughorn — czy nie powinniśmy jednak rozważyć odesłania do domu dzieci mugoli. — Zerknął kątem oka na Hermionę, jakby bojąc się, że ją obrazi. — Są w szczególnym niebezpieczeństwie. A ten potwór mógłby uznać, że przyjęliśmy jego warunki, i dać nam spokój.
— Tak, zaproponujmy jeszcze etat jego śmierciożercom na świeżo utworzonym wakacie nauczyciela czarnej magii — warknęła profesor Vector. Hermiona nigdy nie widziała jej tak wytrąconej z równowagi i po raz pierwszy była skłonna uwierzyć, że nauczycielka faktycznie kiedyś należała do Domu Gryffindora. — A najlepiej jemu samemu, będzie mógł osobiście stwierdzić, kto jest godny uczenia się magii, a kto nie.
— Septimo, proszę — spróbowała ją uspokoić profesor McGonagall, po czym zwróciła się do Slughorna: — Nikt, kto został przyjęty do Hogwartu, nie zostanie z niego wyrzucony, jeśli nie popełnił czynu, który regulaminowo kara się wydaleniem. Dla każdego, kto zechce kontynuować naukę, znajdzie się miejsce. Uczniowie mugolskiego pochodzenia często są chlubą Hogwartu, o czym sam dobrze wiesz, Horacy, bo trafiają do grupy twoich faworytów. — Hermiona mogłaby przysiąc, że wzrok McGonagall na sekundę na niej spoczął. — A my nie będziemy pozwalać Lordowi Voldemortowi sterować nami. Nie okażemy strachu, ponieważ go nie odczuwamy.
Zapadła cisza, którą przerwało teatralne kasłanie Malfoya.
— Bardzo piękna przemowa, pani dyrektor, ale niezbyt prawdziwa. — Hermiona rzuciła mu druzgoczące spojrzenie, które wcale nie zrobiło na nim wrażenia. Nie ugiął się nawet pod wzrokiem dyrektorki. — Przepraszam, ale nie zostałem wychowany w atmosferze wzniosłych ideałów honoru i odwagi Godryka Gryffindora, a rozsądek mówi mi, że skoro Czarny Pan może nas zaatakować mimo całej tej tajnej i doskonale wyszkolonej straży, mimo wszelkich zapewnień, że jesteśmy bezpieczni... to jednak jest się czego obawiać. I zgadzam się z panią w kwestii tego, że uleganie mu nic nie da... Na pewno się nie nabierze na odesłanie mugolaków, chyba że odeślemy ich prosto do niego... — Wykrzywił się ironicznie do Slughorna. — Ale chciałbym poznać nasze realne, a nie wyimaginowane szanse na ochronę, skoro dotychczasowa zawiodła.
— Nie zawiodła na terenie szkoły, panie Malfoy, jak już mówiła profesor McGonagall — zauważył Charfield, a poirytowany Slughorn dodał:
— Poza tym zmniejszona liczba uczniów oznacza, że każdy będzie chroniony przez zwiększoną liczbę strażników — powiedział z nerwową prędkością. — Więc jeśli przestaniesz sabotować działania swojej straży, będziesz bezpieczny.
— Pan Malfoy ma trochę racji — przerwała im profesor McGonagall, bo Malfoy szykował się do kolejnej, zapewne jeszcze mniej grzecznej wypowiedzi. — Choć wyraża to w dość obraźliwy sposób — dodała, rzuciwszy mu uważne spojrzenie znad okularów, na co chłopak mruknął pod nosem coś, co mogło brzmieć jak „Przepraszam". — Nasze zasoby ochronne są zbyt małe. Hogwart chronią potężne zaklęcia, ale większość z nich uruchamia dopiero zbiorowy atak lub próba oblężenia; natomiast nie mają zastosowania, kiedy w grę wchodzą pojedyncze ataki małych grup, co mogliśmy zaobserwować w czerwcu. Natomiast kiedy polegamy na ludziach, nigdy nie możemy liczyć na niezawodność. Musimy pamiętać, że zamek jest olbrzymi: ministerstwo w żadnym wypadku nie może nam zapewnić wystarczającej liczby strażników, a przy tym, żeby mieć pewność, że nikt z zewnątrz nie przedostanie się do środka, musielibyśmy sami zamknąć się w bezpiecznych granicach. Rozważałam ograniczenie obszaru, po którym się poruszamy, do jednego lub dwóch pięter — mamy tam dość sal lekcyjnych — ale to by oznaczało konieczność przeniesienia uczniów z dormitoriów.
— To się chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło — oświadczyła protestującym tonem profesor Sprout.
— Pomijając noc Syriusza Blacka — mruknął Malfoy.
— To rozsądne rozwiązanie. I dość wygodne, bo zostanie nam niewielu uczniów, lepiej mieć ich wszystkich na oku — poparł dyrektorkę profesor Charfield.
— Ale zamknięcie budynku oznaczyłoby całkowite odizolowanie cieplarni — zaoponowała nauczycielka zielarstwa. — Nie mogę się na to zgodzić, Minerwo, rośliny potrzebują stałej opieki!
— Cieplarnie i tak są mniejszym problemem, Pomono — zauważyła profesor McGonagall. — Rośliny można przenieść, ostatecznie możesz nadal tam chodzić ze strażą. . Większym kłopotem będą dla nas lekcje astronomii albo wróżbiarstwa, jeśli nie będziemy mogli wypuścić uczniów na wieże... Ale to dopiero wstępne plany, do omówienia z ministrem. Nie możemy nic ustalić, dopóki nie wiemy, ilu uczniów będziemy mieli. Dlatego jeszcze dzisiaj napiszę do rodziców i opiekunów z prośbą o decyzję i wtedy skupimy się na zapewnieniu pozostałym uczniom ochrony. Oficjalne oświadczenie wydam przy kolacji, ale chciałabym, żebyście przedstawili sytuację w swoich domach — zwróciła się do opiekunów. — Mogę na was liczyć? — Usłyszawszy wyrażające zgodę pomruki, zakończyła spotkanie: — To wszystko, dziękuję wam za współpracę. Panno Granger, czy mogłabyś zostać? — dodała ciszej, kiedy nauczyciele zaczęli się zbierać.
Hermiona skinęła głową. Poczekała, aż wszyscy wyjdą, i zbliżyła się do biurka.
— Tak, pani dyrektor?
— Dlaczego nie zgłosiłaś się do mnie w sprawie animagii? — zapytała dość surowym tonem profesorka. Rozmowa wyraźnie ją zmęczyła i wyczerpała ostatnie rezerwy łagodności. — Zrezygnowałaś?
— Nie — odpowiedziała nieco zdziwiona dziewczyna. — Po prostu myślałam, że wobec tego, co się stało, propozycja jest nieaktualna. Wszyscy spodziewaliśmy się, że szkoła zostanie zamknięta...
— Dla ciebie to bez znaczenia, jesteś dorosła i możesz się swobodnie przemieszczać... — zauważyła McGonagall. — Przynajmniej na tyle, na ile to możliwe. I wygląda na to, że dotrwamy do końca roku, choć Rufus Scrimgeour będzie miał mi sporo do powiedzenia na ten temat... — Dyrektorka pochyliła głowę, krzywiąc się. Przez chwilę wyglądała naprawdę źle, ale po kilku sekundach podniosła wzrok i utkwiła w Hermionie uważne spojrzenie. — Więc jesteś gotowa podjąć kurs?
— Tak, oczywiście — odpowiedziała. — O ile może mi pani poświęcić trochę czasu.
— Komu jak komu, ale tobie zawsze warto poświęcić trochę czasu, panno Granger. — Dyrektorka uśmiechnęła się, chociaż wypadło to słabo w zestawieniu ze zmęczonymi oczami. Ale był to pełen uznania uśmiech, jaki rzadki u niej widywano; a i komplementów nie rozdzielała zbyt hojnie. — A w tej sytuacji najlepsze, co możemy uczynić, to starać się dalej robić swoje. Dobra, pożyteczna praca pomaga wiele przetrwać. Chyba sama o tym najlepiej wiesz. Rozumiem, że to, co przerabialiśmy na zajęciach, już opanowałaś? — dodała po chwili.
Hermiona przytaknęła.
W takim razie na początek mam dla ciebie dwie... nie, trzy książki. — Wyciągnęła z szuflady biurka dwa niezbyt grube tomy i jeden dość duży i wręczyła je dziewczynie. — Daj mi znać, jak się z nimi uporasz. Nie musisz się spieszyć — dodała, zerkając na nią zza okularów, jakby zgadła, że Hermiona zamierza jeszcze dziś się za to zabrać.
Hermiona przytaknęła i pożegnawszy się, opuściła gabinet. Chłodnym korytarzem, szczęśliwie już pozbawionym świątecznych ozdób — ich widok w niedzielę po ataku był nieznośny dla wszystkich — dotarła do portretu Grubej Damy, przy którym minęła się z profesor Vector.
— Słyszałaś już? — zwróciła się Ginny, kiedy usiadła przy jej stoliku w pokoju wspólnym. Rudowłosa skinęła głową. — I co, zostaniesz w Hogwarcie?
— Zamierzam zdawać owutemy, Hermiono. — Dziewczyna uśmiechnęła się blado. — O ile mi pomożesz.
— Jasne — zgodziła się Hermiona. Zerknęła na zapisany przez Ginny pergamin, wyglądający na list. — Piszesz do...? — Upewniła się spojrzeniem. — Nie pisz mu za dużo — powiedziała nieco ostrzej. — Może wpaść w niepowołane ręce.
— Uważam, Hermiono — zapewniła ją Ginny. — Piszę tylko o tym, co się dzieje w Hogwarcie, a to wie każdy... Sama-Wiesz-Kto nic by z tego nie wyniósł.
— W przypadku Syriusza wystarczyło mu wiedzieć, że jest ważny dla Harry'ego — szepnęła Hermiona. — Nie narażaj się na takie niebezpieczeństwo. I jego.
— Będę ostrożna — powtórzyła z pełnym przekonaniem Ginny i schowała list.
Hermiona zdusiła westchnienie i skinęła głową. Sama długość listu wzbudzała w niej zaniepokojenie, zwłaszcza że był to drugi czy trzeci od Bożego Narodzenia. A choćby Ginny nie napisała nic konkretnego, musiał być kopalnią wiedzy dla kogoś, kto umiał czytać między wierszami.
Ale zwracanie uwagi Ginny nie przynosiło skutku; cieszyła się zyskaną możliwością korespondowania z Harrym i czerpała z niej, ile mogła, jakby na zapas, w obawie, że później jej to odbiorą. Pozostawało więc mieć nadzieję, że faktycznie zachowa ostrożność i nie wzbudzi zainteresowania kogoś, kogo nie powinna.♠ Do końca tygodnia ci, którzy mieli opuścić Hogwart, wrócili do domów, część kominkami, pozostali pociągiem, pod opieką rodziców. Jedni, jak Zachariasz Smith, odchodzili dyskretnie, nie uprzedzając kolegów, drudzy, zwłaszcza dziewczęta, na parę dni przed wyjazdem żegnali się głośno i płaczliwie. Niektóre rozstania nie zrobiły na Hermionie wrażenia, bo nie zdążyła się zżyć ze wszystkimi, inne były przykre. Jak patrzenie na Seamusa, który do ostatniej chwili kłócił się z matką, że skończy szkołę, aż ta, zamiast krzyczeć i grozić, rozpłakała się, prosząc głośno, żeby nie zostawiał jej samej z młodszymi dziećmi, teraz kiedy ojca prawie nie ma w domu. Gorsze było chyba tylko pożegnanie z zupełnie zdruzgotanym Deanem, który stwierdził, że jako mugolak nie będzie bezpieczny w szkole i powinien poszukać lepszego miejsca, choć nie był w stanie żadnego wymyślić.
Zostało ich trzydzieścioro dwoje, głównie szósty i siódmy rok. Mieszkanie w dotychczasowych kwaterach stało się ewidentnym marnotrawstwem i kuszeniem losu, a wielu uczniów — głównie garstka młodszych — nie chciało sypiać w pustych dormitoriach. Toteż plan McGonagall, przynajmniej w tym aspekcie, został wcielony w życie: przenieśli się do czterech specjalnie przystosowanych apartamentów na pierwszym piętrze, z których każdy składał się z saloniku, dwóch sypialni i dwóch łazienek. Hermiona nie była pewna, czy pokoje znajdowały się tam wcześniej, bo budową nie przypominały mieszkań profesorów, liczących zwykle tylko trzy pomieszczenia; bardziej prawdopodobne, że zostały tam przeniesione, by pełnić funkcję zminiaturyzowanych siedzib czterech domów. Ale w gruncie rzeczy to nie miało znaczenia.
Hermiona źle zniosła rozstanie ze swoim dormitorium, zwłaszcza że nowe musiała dzielić nie tylko z Ginny, ale również Natalią McDonald, Kimberly Jackwhile i Joanne Mickee. Przywykła do samotności i nieograniczonej przestrzeni, a teraz musiała zrezygnować z jednego i z drugiego. Zebranie wszystkich porozrzucanych notatek, książek i odpowiednie zabezpieczenie niedokończonych eliksirów — których zapewne nie będzie miała gdzie skończyć — zajęło jej pół dnia, a kiedy przekroczyła próg swojej nowej sypialni, stało się jasnym, że nie zdoła się całkiem rozpakować. To dormitorium było może nieco większe niż jej własne, ale za to przeznaczone dla pięciu osób i nawet za-klęcie powiększające przestrzeń na wiele by się nie zdało, skoro przez jej terytorium przechodziłyby inne osoby; a więc trzymanie swoich rzeczy na wierzchu, zwłaszcza eliksirów, nie wchodziło w grę.
Marudzenie na ciasny pokój nie byłoby jednak stosowne, toteż Hermiona z zaciśniętymi wargami zutylizowała najmniej istotne eliksiry, a pozostałe przeniosła do nowej pracowni eliksirów — ulokowanej na drugim piętrze — gdzie Slughorn pozwolił je przetrzymywać i w miarę możliwości dokończyć. On również nie wyglądał na zachwyconego tym, że przenieśli mu salę, ale przynajmniej mógł zatrzymać gabinet, chociaż wejście do niego znajdowało się teraz gdzie indziej.
Wszystkie używane klasy i gabinety — a przynajmniej wejścia do nich — mieściły się teraz na parterze, pierwszym albo drugim piętrze i były położone centralnie przy głównych schodach; do innych lokalizacji, takich jak skrzydło szpitalne czy biblioteka, można było dojść tylko jedną trasą. Gdy ktoś chciał wyjść na zewnątrz, do dyspozycji miał tylko dziedziniec z zapieczętowanym przejściem na błonia, na które nie wolno było wychodzić. W przyszłości lekcje zielarstwa miały stanowić wyjątek, ale na razie tylko profesor Sprout i Hagrid zapuszczali się dalej.
Astronomia odbywała się w Wielkiej Sali, choć profesor Sinistra narzekała, że niewiele widać przez sufit, choćby i pozornie przejrzysty. Kurs wróżbiarstwa się skończył, bo nie został nikt, kto by na niego uczęszczał, chociaż i profesor Trelawney, i Firenzo pozostali rezydentami zamku; ta druga nadal przebywała w Wieży Północnej, ku irytacji profesor McGonagall, bo, jak powiedziała, wewnętrzne oko uprzedzi ją, jeśli ktoś będzie czyhał na jej życie. Profesor Hooch i profesor Burbage, nauczycielka mugoloznawstwa, odeszły ze szkoły, uznając, że ich obecność jest zbędna, skoro brakuje im uczniów, a Hagrid zamierzał wrócić do swojej chaty; tylko na usilne prośby dyrektorki zgodził się zostać. I choć trzy piętra w olbrzymim zamku to wciąż zbyt wiele dla tak małej garstki mieszkańców — na dobrą sprawę zmieściliby się ze wszystkimi klasami w samej Wielkiej Sali — nagle zrobiło się ciasno i niewygodnie, kiedy co chwilę ktoś na kogoś wpadał.
Jednocześnie zapanowała dziwna atmosfera gorliwej pilności, jakiej Hermiona nie znała nawet z okresu egzaminów, a która podobała jej się. Czy to z braku innych rozrywek, czy może w nagłym zrozumieniu, że to ostatnie miesiące szkolnej edukacji — ale gdzie nie spojrzeć, wszędzie ktoś czytał książkę, coś pisał, ćwiczył zaklęcia. Uczyli się wszyscy, i ci, którzy mieli zdawać sumy lub owutemy, i ci z młodszych roczników, którzy się jeszcze nie zdecydowali, i najmłodsi. Biblioteka nigdy nie bywała pusta, często uczyli się też w Wielkiej Sali, gdzie obecnie zamiast czterech długich stołów znajdowało się dziesięć małych, czteroosobowych; widocznie nowe pokoje wspólne nikomu nie przypadły do gustu. Największym powodzeniem cieszyły się lekcje obrony przed czarną magią i zaklęć, głównie ze względów praktycznych, jednak i teorii poświęcali dużo czasu. Profesor McGonagall miała rację: praca pozwalała na chwilę zapomnieć i oprócz zmęczenia, dawała wytchnienie.
A pracowali ciężko. Terry Boot i Blaise Zabini stracili swoich partnerów od projektu — Terry współpracował z Padmą, a Blaise z Zachariaszem — a że nie byli tak gorliwi jak Hermiona i Draco, mieli sporo do zrobienia. Uczniowie z czwartego i szóstego roku zawzięcie nadrabiali materiał wyższych klas pod okiem nauczycieli, udzielających im dodatkowych lekcji, aby zwiększyć swoje szanse na zdanie sumów i owutemów. Lisa Turpin męczyła wszystkich po kolei, żeby wzięli udział w jej prywatnym projekcie: uhonorowania pamięci zabitych uczniów serią artykułów w „Głosie Hogwartu". Nikt jej nie odmówił, skutkiem czego stworzyła kilka poruszających sylwetek, które zostały przedrukowane w „Żonglerze". Ale wcześniej trafiły do rodziców i krewnych zmarłych dzieci w postaci egzemplarzy „Głosu Hogwartu", co przyniosło jej zaskakujący — zwłaszcza ją samą — rozgłos.
— Jeśli po szkole faktycznie założę gazetę, nazwę ją „Głos" — powiedziała Hermionie zaraz po propozycji „Żonglera". — Będzie się dobrze kojarzyć. I jeśli pewnego dnia Hogwart zostanie ponownie otwarty, dopilnuję, żeby „Głos Hogwartu" również reaktywowano jako jej organ.
Ale to były bardzo odległe plany. Zamknięcie szkoły w czerwcu zostało już oficjalnie zatwierdzone przez ministerstwo. Terminu ponownego otwarcia nawet nie poddano pod dyskusję, wszyscy wiedzieli, kiedy szkoła będzie mogła wznowić działalność: gdy Voldemort zostanie pokonany.
Hermiona znowu rzuciła się w wir poszukiwań, z coraz większą zawziętością i z coraz mniejszą wiarą. Chwilowo dała spokój horkruksom i zajęła się Roweną Ravenclaw, chociaż niewiele korzyści to przyniosło. Przeczytała sporo książek na jej temat, ale większość, co zrozumiałe, koncentrowała się na jej życiu, a nie na otaczających ją przedmiotach. W innych nie brakowało baśniowych opowieści o magicznych artefaktach, których posiadanie przypisywano Rowenie, ale były to historie zbyt wydumane, by w nie wierzyć. Z wyjątkiem jednej: tej o diademie dającym mądrość każdemu, kto go założy. Powtarzała się w podobnych wersjach na tyle często, że Hermiona uznała istnienie diademu, niekoniecznie tak magicznego, za prawdopodobne.
— Wiesz coś o diademie Roweny Ravenclaw? — zapytała którego dnia Lisę.
— Rozum jest największym skarbem człowieka — zacytowała w odpowiedzi napis, który rzekomo był na nim wygrawerowany. — Niewiele, poza tym, że Rowena go miała, a po jej śmierci zniknął i nigdy go nie odnaleziono. Ma go na każdym portrecie, ale zawsze wygląda trochę inaczej. Nie ma co się dziwić, diademy w średniowieczu były dosyć popularne. Ale nie wierzę, żeby istniał; myślę, że to tylko ładna metafora jej mądrości.
— Szkoda — mruknęła Hermiona.
Lisa, źle ją rozumiejąc, odparła:
— Naprawdę nie sądzę, żeby był ci potrzebny.
Nie odpowiedziała, ale kiedy Krukonka odeszła, pomyślała, że jest potrzebny im wszystkim; diadem i cała reszta horkruksów, których należy się pozbyć. Jak tylko znajdą jakiś sposób na ich zniszczenie.
Zamknęła z irytacją kolejną księgę o założycielach Hogwartu. Myślała o tym w każdej wolnej chwili i coraz bardziej czuła, że coś przeoczyli, kiedy rozmawiali w gabinecie McGonagall. To było coś o Dumbledorze... Pomyślała wtedy, że nie dostali wskazówki, którą powinni mieć. Tak, przypomniała sobie, to było, kiedy Ron wspomniał o zaginionym testamencie, a ona uznała, że to absolutnie niemożliwe, żeby Dumbledore pozostawił ich z wiedzą o horkruksach, ale bez wiedzy o tym, jak je zniszczyć. Być może właśnie testament zawierał jakąś informację albo chociaż coś, co mogłoby ich nakierować na właściwy trop... Czyżby dlatego zniknął? Ale nie, nikt nie wiedział o horkruksach, a dyrektor nie napisałby o nich tak po prostu... Zresztą testament się magicznie nie znajdzie na ich życzenie, więc mogli o nim zapomnieć. Cała wiedza Dumbledore'a trafiła razem z nim do grobu. A musiał wiedzieć, przecież zniszczył jednego horkruksa.
Niemal tracąc życie, przypomniała sobie Hermiona.
A jednak Harry zniszczył dziennik tak po prostu. Nie, nie po prostu — dusza Riddle'a opuściła już dziennik, zmaterializowała się, mógł kontrolować bazyliszka i, prawdopodobnie, różdżkę; w ten sposób zaatakować Harry'ego. Czy każdy horkruks działał tak samo? Stawał się jakby człowiekiem, przynajmniej zmaterializowaną istotą w określonym kształcie? Ale nie, to nie było istotne. Harry nawet z nim nie walczył, on zniszczył tylko przedmiot, dziennik, przebił go kłem bazyliszka... Dlaczego to zadziałało? Nie mogło chodzić o sam ostry przedmiot, chłopcy próbowali różnych zaklęć i siły...
Jad bazyliszka! Hermiona poruszyła się gwałtownie na krześle, strącając przypadkiem książkę. Kiedy ją podniosła, ktoś już stał przy jej stoliku.
— Zamierzasz jeszcze kiedyś zrobić coś z avaddonem? — zapytał naburmuszonym głosem Draco Malfoy. Były to chyba pierwsze słowa, jakie wypowiedział do niej od tygodnia; nawet gdy testowali zaklęcie sterujące, pracowali w ciszy.
— Nie teraz, Malfoy — warknęła, myśląc gorączkowo.
Jad bazyliszka był niezwykle silną trującą substancją... Czyżby wystarczająco silną, żeby zniszczyć horkruksa? I... Coś przeszło jej przez myśl, błysnęło i zgasło, bo Malfoy oparł ręce na stole i ze złością syknął:
— A kiedy, jak nie teraz? Kiedy bawisz się z McGonagall w animagię? Kiedy przeglądasz za Weasley zagadnienia owutemowe, bo jest zbyt leniwa, żeby samej to zrobić? Czy kiedy wymieniasz z Turpin plotki do nowego numeru jej gazety?
— Nie twoja sprawa, co robię w wolnym czasie — odpowiedziała równie niemiłym tonem. Myśl uciekła i była pewna, że nie wróci zbyt prędko; im więcej będzie o tym myślała, tym mniejsza szansa, że sobie przypomni. — Dla twojej wiadomości, moja część pracy teoretycznej jest zakończona i zrobiliśmy z avaddonem niemal wszystko, co można. Zaklęcie sterujące działa bez zarzutu, inne zaklęcia jest w stanie pokonywać po kilku minutach, z eliksirami też skończyliśmy. Przetestowałeś na nim nawet Niewybaczalne, Malfoy — przypomniała mu zjadliwym szeptem. — Jeśli nie chcesz go rozbierać, to nie mam już pomysłów, co jeszcze moglibyśmy zrobić.
— Istotnie, wyobraźnia nie jest twoją mocną stroną — zakpił.
— Daruj sobie — odparła, już znacznie spokojniej, pakując torbę. — Jeśli sarkastyczne uwagi to wszystko, co masz mi do powiedzenia, po prostu sobie daruj.
— Miałbym do powiedzenia znacznie więcej, gdybyś zechciała czasem zająć się projektem — mruknął. — Ale jeśli nie jesteś zainteresowana, to twoja osoba nie jest mi do niczego potrzebna.
— Świetnie, miłej zabawy. — Uśmiechnęła się sztucznie i wypadła z biblioteki.
Ginny niestety upodobała sobie naukę w Wielkiej Sali, gdzie nie było książek i kręciło się sporo ludzi potrzebujących więcej przestrzeni niż zapewniały ich salony albo złudzenia przebywania pod gołym niebem. Hermiona nie mogła jej zrozumieć, ale dziewczyna twierdziła, że wymuszona przez panią Pince cisza krępuje jej myśli znacznie bardziej niż rozmowy ludzi dookoła. Nie pozostawało więc nic innego, jak przysiąść się do niej i dyskretnie rzucić dookoła nich zaklęcie antypodsłuchowe.
— Czy byłabyś w stanie opowiedzieć mi, co się stało w Komnacie Tajemnic? — zapytała bez wstępów, bo kiedy otrząsnęły się z pierwszego szoku po ataku na Hogwart-Express — a może właśnie po to, by o nim zapomnieć — horkruksy były głównym tematem ich rozmów, przynajmniej wtedy, gdy nikt ich nie słyszał.
— Nie, przez większość czasu byłam nieprzytomna, kiedy się ocknęłam, było po wszystkim. — Ginny odłożyła książkę i westchnęła. — Prawdę mówiąc, w ogóle niewiele mogłabym ci powiedzieć o tamtym roku, zaniki pamięci i długie godziny funkcjonowania bez przytomności... Wspomnienia nigdy nie wróciły, poza jakimiś migawkami. Zresztą może i dobrze.
— Domyślam się, że to nic przyjemnego — powiedziała współczująco Hermiono. — Ale na coś wpadłam. Harry przebił dziennik kłem bazyliszka. Wydaje mi się, że chodzi o jad. Trucizna musiała być wystarczająco silna, żeby zniszczyć horkruksa.
— Nie mamy więcej kłów bazyliszka — zauważyła Ginny, ale w jej głosie pobrzmiewało pytanie.
— Nie — potwierdziła Hermiona. — Myślę, że w Komnacie Tajemnic wciąż jest ich sporo, ciało bazyliszka tam zostało... Ale nie są już jadowite, minęło pięć lat, a one nie były przetrzymywane w hermetycznych warunkach.
— I nie mamy drugiego bazyliszka — dodała Ginny. — Chyba że poprosimy Hagrida, żeby jakiegoś wyhodował.
— To nie jest dobry pomysł.
— Przecież tylko żartowałam. — Ginny przewróciła oczami.
— Wiem, ale Hagrid mógłby potraktować to dosłownie. — Hermiona rozejrzała się dookoła, sprawdzając, czy nikogo nie dziwi ich niema rozmowa, ale wszyscy w sali zajęci byli swoimi sprawami. — Tak się zastanawiam... Chciałabym zobaczyć, co się stało w Komnacie Tajemnic. Harry mi opowiadał, ale to było dość dawno temu, zresztą usłyszeć a zobaczyć to dwie różne rzeczy...
— Co masz na myśli?
— Myślodsiewnię — przyznała Hermiona. — Chciałabym zobaczyć jego wspomnienia. Albo twoje — dodała, patrząc Ginny w oczy. — Wiem, że byłaś nieprzytomna, ale byłaś tam. Być może to by wystarczyło, żeby zobaczyć, co się działo.
— Wątpię. Takie wspomnienia mają chyba narzuconą perspektywę osoby, która w nich uczestniczy... No wiesz, nie możesz odejść za daleko od tej osoby, widzisz tyle, ile ona widziała... No, nie zawsze świadomie, może raczej tyle, ile się wokół niej działo. Ale to jest to, co się zarejestruje, choćby nieświadomie. Ja byłam nieprzytomna, nie rejestrowałam nic.
— Tego nie wiesz na pewno — zauważyła Hermiona. — Śpiączki, utraty przytomności i wszelkie stany zawieszenia nie są zbadane. Być może jednak jakoś zarejestrowałaś, co się działo, i dałoby się to odtworzyć jako wspomnienie w myślodsiewni.
— Nie mamy myślodsiewni. A myślodsiewnie są bardzo drogie, nie możemy jej po prostu kupić.
Hermiona mimowolnie nachyliła się bardziej i wyszeptała, chociaż wciąż nikt nie mógł ich usłyszeć:
— W Hogwarcie były dwie myślodsiewnie — przypomniała, po czym wyprostowała się, uświadomiwszy sobie, jak podejrzanie wyglądają. — Nie wiem, co się stało z tą Dumbledore'a, pewnie trafiła razem z resztą rzeczy do jego spadkobierców. Ale Snape również miał myślodsiewnię. I kiedy uciekł z zamku, raczej nie zabrał jej ze sobą. Nikt nie zajął jego gabinetu — dodała — więc być może wciąż tam jest.
— Ale lochy są teraz poza strefą bezpieczeństwa. — Ginny spojrzała na nią z przekorą. — Zamierzasz złamać zakaz?
— Nie wiem, czy byłybyśmy w stanie, niewykluczone, że przejście jest magicznie zablokowane, a próba pokonania blokady uruchamia alarm — powiedziała Hermiona. — Ale jeśli zdołamy przekonać profesor McGonagall, że to ważne, pomoże nam. Jej zakaz raczej nie dotyczy.
— Pewnie nie. Chociaż nadal uważam, że to nie wypali. Wspomnienia Harry'ego byłoby lepsze. — Ginny ziewnęła szeroko i przeciągnęła się. — Szkoda, że nie pomyślałyśmy o tym wcześniej, ale było tak mało czasu... Gdybyśmy to zrobili wtedy, chętnie wyciągnęłabym z Harry'ego parę innych wspomnień — zachichotała cicho.
— Tak, ja też — mruknęła Hermiona bardziej do siebie, niż do niej. Ginny spojrzała na nią z zaskoczeniem. — Nie to miałam na myśli — dodała, widząc minę rudzielca. — Chciałabym zobaczyć jego spotkania z Dumbledore'em. I ze Slughornem.
— Hermiono, nie chcę ci mówić rzeczy oczywistych — zaczęła Ginny — ale masz Slughorna na miejscu. Możesz po prostu z nim porozmawiać.
Hermiona pokręciła głową.
Harry'emu zajęło mnóstwo czasu przekonanie go, żeby oddał mu wspomnienie, no i użył Felix Felicis, a Slughorn ma do niego słabość. Mnie nie da swoich wspomnień.
— Nie potrzebujesz wspomnień, potrzebujesz wiedzy — przypomniała Ginny. — Zapytaj go. Ja i McGonagall złożyłyśmy przysięgę milczenia, nie możemy z nim porozmawiać, ale ty tak. Opowiadanie zawstydzi go znacznie mniej niż wpuszczenie kogoś do swojej głowy. A ty masz bardzo dobry powód, żeby go nagabywać.
— Myślisz, że to cokolwiek da? — zapytała. — Czy tylko wścieknie się, że więcej osób wie, co zrobił?
Ginny wzruszyła ramionami.
— Nie dowiesz się, dopóki nie sprawdzisz. I będziesz żałować, jeśli nie spróbujesz.
CZYTASZ
Dramione - Naprzeciwko [ZAKOŃCZONE]
FanficDraco i Hermiona,on czystokrwisty ,ona mugolka ,a jednak coś sprawiło , że los połączył ich w pary .Przekonajcie się jak podczas krwistej wojny do tego doszło . Fanfik wzięty z tond http://forum.mirriel.net/viewtopic.php?f=2&t=22594&start=30#p402291