Gdyby ktoś płacił mi 5 zł za każde „ale śliczny", „ale piękny" czy „ale cudny" wypowiedziane podczas oglądania tego filmu, to na moim koncie byłyby już grube miliony. Tylko czy mnóstwo wyjątkowo urodziwych zwierząt wystarczy, by ślepo polecić ten film?
„O koniach i ludziach" (oryg. Hross í oss) zostało wyreżyserowane przez Benedikta Erlingssona. Na świecie miało premierę w 2013 r., w Polsce zaś 2 lata później za sprawą dystrybutora Spectator. Dzieło składa się z sześciu segmentów, które co prawda opowiadają oddzielne historie, ale każda z nich jest ze sobą połączona – całość rozgrywa się bowiem w jednej islandzkiej wiosce, a wszyscy bohaterowie się znają. Uwaga! Ograniczenie wiekowe to w tym przypadku 16 lat i moim zdaniem jest ono w pełni uzasadnione. W filmie pojawiają się brutalne i nieprzyzwoite sceny, które na pewno nie nadają się dla młodszych odbiorców (napisałam to w bardzo ugrzeczniony sposób, bo na usta cisną mi się mocniejsze). Oprócz tego tematyka poszczególnych segmentów jest ciężka, a historie, mimo że w teorii opowiadają o prozaicznym życiu Islandczyków, są podkręcone do granic absurdu. Jeżeli jednak znajdzie się jakiś śmiałek, który w tej sekundzie pomyśli „A JA I TAK OBEJRZĘ", to odradzam. Serio. To nie jest warte tych 77 minut z Waszego życia. Pozwólcie mi napisać czemu.
Film skupia się na pokazaniu życia różnych ludzi, którzy codziennie polegają na swoich koniach. Nie jest to jednak typowa romantyczna wizja przejażdżek o zachodzie słońca czy pasjonujących galopów na tle malowniczych krajobrazów. Jest tu po prostu ukazane życie – prawdziwa natura koni, jak i często prymitywne instynkty ludzi. Nic nie jest ugrzecznione, bohaterowie są lekkomyślni, krótkowzroczni, dają ponosić się negatywnym emocjom, nałogom i własnym słabościom, za co potem wysoką cenę płacą oni i ich bliscy. Wszystko to sprawia, że film jest bardzo przytłaczający, ogląda się go z poczuciem dyskomfortu i pewnym momencie zaczęłam w myślach prosić „niech to się już skończy". Z jednej strony jest to ciekawy obraz społeczeństwa, z drugiej smutno jest uświadomić sobie, że zwierzęta kierujące się przecież wyłącznie instynktem, potrafią okazać się „mądrzejsze" od nas.
À propos zwierząt – kolejność wyrazów w tytule jest nieprzypadkowa. Rumaki grają tu równie ważną rolę co ludzie, a zdjęcia pozwalają w pełni podziwiać ich piękno. Oczywiście z racji lokalizacji głównymi bohaterami są konie islandzkie. Zarówno sam scenariusz (sposób ukazania historii, narracja), jak i długie zbliżenia na ich nogi, oczy czy sierść pokazują, jak kluczowe są te zwierzęta dla ludzi. Służą one oczywiście głównie za środek lokomocji, jednak w niektórych segmentach są powodami do dumy, wstydu, a nawet ratują życie (dosłownie), jednak w dużo mniej poetycki sposób niż można byłoby się spodziewać. Jest to swoisty hołd dla wierności, prostolinijności, ale też siły i niezależności koni. Twórcy pod koniec napisów zapewniają nas, że żaden wierzchowiec nie ucierpiał podczas kręcenia tego filmu, a twórcy są ich miłośnikami. Cóż, mam nadzieję, że to prawda, bo jeżeli nie, to osobiście wybrałabym się do Islandii, pokazać im co myślę o takich precedensach.
Niewątpliwym plusem filmu są jego zdjęcia – oprócz pokazywania ślicznych koni, dobrze oddają klimat i tę specyficzną atmosferę Islandii. Kiedy jest śnieżyca, widz sam sięga po sweter, a sekwencja na morzu naprawdę była kręcona w rzeczywistym akwenie, a nie ogromnym basenie. Dodatkowo twórcom udało się dobrze pokazać lokalną społeczność i skomplikowane relacje międzyludzkie. O grze aktorskiej w zasadzie niewiele mogę powiedzieć, bo wszyscy wypadają równo i po prostu poprawnie. Chyba że konie także uznamy za aktorów, w takim przypadku każda z tych ról zasługuje moim zdaniem na Oscara. Na koniec warto wspomnieć o muzyce, bo, tak jak całe dzieło, nie ulega wątpliwości, że czerpie z lokalnych motywów oraz pojawia się tylko w konkretnych momentach, nie towarzyszy widzowi przez większość czasu. To tylko podkręca osobliwość dzieła.
Podsumowując, „O koniach i ludziach" kompletnie nie nadaje się dla widzów przed szesnastym rokiem życia, ale odradzałabym go także tym starszym, które są osobami wrażliwymi. W praktycznie każdym segmencie występuje coś szokującego i nieprzyjemnego, a w tak dużym stężeniu jest to zwyczajnie męczące. Odpowiadając więc na pytanie z początku recenzji – nie, same konie zdecydowanie „nie robią" tego filmu. Jeżeli chcecie pozachwycać się urodą i niewątpliwym urokiem koni islandzkich, polecam zaopatrzyć się w album albo po prostu poszperać w Internecie.
PS Niech ktoś załatwi mi jazdę na takim koniczku. Myślę, że po katuszach przy tym filmie całkiem mi się należy
PuchatyRosomak
Wszystkie zdjęcia to kadry z omawianego filmu i pochodzą ze strony warszawa.wyborcza.pl
CZYTASZ
KONIEcznik - listopad 2019
RandomNowy, jesienny numer KONIEcznika składa się z kontynuacji tematów z pierwszego wydania, czyli między innymi kolejnej części artykułu o umaszczeniach oraz zupełnych nowości, takich jak artykuł o wyścigach. Wiele artykułów utrzymanych jest w lekkiej...