Rozdział 2

200 9 4
                                    

     Nie chce mi się wstawać, choć czuję, że ten dzień będzie cudowny. Słońce zagląda do mojego pokoju przez rolety, za oknem słychać świergot przelatujących ptaków i jeżdżące samochody. Patrzę na zegarek. Jest godzina 9.30. Normalnie o tej porze siedziałabym w szkolnej, niewygodnej ławce, słuchając wykładu z granicy ciągu. Ale mnie tam nie ma. I jestem z tego powodu bardzo zadowolona.
Słyszę brata krzątającego się po mieszkaniu. Pewnie już wstał, wziął prysznic, ogolił się, wyperfumował Jamesem Bondem i robi nam śniadanie. Szwedzki stół. Uwielbiam to, mimo że nie jest najlepszy w przyrządzaniu czegokolwiek.
     O 10.45 zbieramy się do wyjścia z domu. Pakujemy się do auta i jedziemy ta, gdzie zwykle. Oni już czekają. Wiedzą, że czerwone Ferrari, to my. Warszawska mafia.
Rozmawiamy po ukraińsku.
- Cześć, o co chodzi?- pytam na powitanie, nie uściskując ręki Jewgienija.
- O to, co zawsze, słonko.
Mateusza ze mną nie ma, rozmawia z Saszą i Igorem.
- Jak schodzi towar?- pyta Jewgieniej.
- Tak, jak zawsze. Wszystko jest pod kontrolą, mamy dużo hajsu.
Wyciągam z torby kopertę. Pieniądze zarobione przez nas musimy im oddawać. Oczywiście nie wszystkie, ale towar jest ich. Oni go produkują, my go rozprowadzamy na mieście. Mimo, że część zarobionego hajsu musimy im oddać, mamy go więcej niż sam prezydent Warszawy. To dobry interes.
- Słyszałeś, że gang Róży chce przerzucać towar z Kolumbii do Niemiec?- pytam od niechcenia, ale z drugiej strony interesują mnie takie informacje.
- Tak. Ale dostałem cynk, że policja niemiecka już coś wie. Trzeba go ostrzec.
- Jasne.
Wiem, co robić. Jak go ostrzec, aby nikt nie dowiedział się, że to ja.
- Przywieźliście więcej towaru?
- A na co ci więcej towaru, słonko?
Zawsze zwraca się do mnie "słonko". Lubię to.
- Po pierwsze, bo się kończy. Po drugie, ludzie ciągle chcą więcej i chcą, żeby był udoskonalony. A po trzecie, mnie i mojemu bratu też się coś od życia należy.
Jewgieniej wzdycha. Daje nam nowy towar. Już mamy się zbierać, ale zatrzymuje mnie.
- Masz broń?
- Mam.
- Oddaj.
-Niby dlaczego?
-Oddaj, to się dowiesz.
Robię, co mi każe. Odchodzi i po chwili wraca.
- Mam dla ciebie nowiutką broń. Większy kaliber, ale mniej waży. Cudeńko, prosto ze sklepu.
- Wow, tego się po tobie nie spodziewałam.
Zabieram to cacko i odchodzę bez podziękowania i pożegnania. Trzeba przyznać, że Jewgieniej umie się postarać.
***
     W radiu zaczynają się wiadomości. Słyszę tylko o jakimś zamachu w Izraelu ( swoją drogą, zawsze chciałam tam polecieć, być może niedługo to się spełni), o banku, który nie chce wypłacać pieniędzy i o korkach na autostradzie A2. Ani słowa o przepływie narkotyków z Kolumbii do Niemiec. Wiem, że muszę działać szybko, uruchomić swoje kontakty, aby ostrzegły Różę.
Po powrocie do domu wypalamy sobie marihuanę, a potem zamawiamy pizzę. Kierowca jest dość zdziwiony zapachem niosącym się w mieszkaniu, ale o nic nie pyta. I dobrze. Bo musiałabym użyć swojej nowej broni, a nie chcę jej tak szybko zniszczyć. Po obiedzie mam zamiar iść na spacer. Sama. I idę.
     Nie spotykam żadnych klientów, nie mam teraz ochoty na pracę. Chcę się zrelaksować. Ale chyba tego nie zrobię, bo właśnie przypominam sobie o jutrzejszej kartkówce z chemii. Cholera. Czy nie można by po prostu uczyć się na chemii robienia czegoś pożytecznego? Na przykład wzorów chemicznych, takich jak C17H21NO4, albo mojego ulubionego- C9H13N. Może wygląda prosto, ale nie prosto to zrobić. Wiem, próbowałam. Prawie spaliłam wszystkie kolby. Jak to mawia Mateusz: To trzeba umić.
A ja nie umim.
Rozmyślając nad sensem istnienia i próbując sobie przypomnieć, o czym ostatnio było na lekcjach, wpadam na jakiegoś gościa. Coś tam mu odchrząkuję na przeprosiny. Gdy się odwracam, dostrzegam, że skądś go znam. Klient? Nie, raczej nie. Nie mógłby być klientem.
Nie w sutannie.
***
Zapraszam na drugi rozdział ;)

Młoda gangsterkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz