Budzik zadzwonił jak zwykle o w pół do szóstej rano. Dziś jest te dzień-dzień napadu. Zerwałam się z łóżka i jak zwykle ubrałam elegancki, kobiecy garnitur i wysokie szpilki. Opuściłam swoje małe mieszkanko w centrum Madrytu i jak codziennie od pięciu miesięcy ruszyłam niespiesznym tempem w kierunku Mennicy Narodowej.
-Dzień dobry pani López-przywitał się uprzejmie strażnik i podał mi moją torbę, która musiała jak zwykle przejść inspekcję. Uśmiechnęłam się lekko na dźwięk mojego fałszywego nazwiska. Weszłam do swojego gabinetu i rzuciłam torbę na biurko. Westchnęłam cicho widząc sterty dokumentów piętrzące się na moim biurku. Żeby zachować pozory, musiałam niestety pracować. Gdy Sergio, to znaczy Profesor objaśnił mi cały plan objęłam stanowisko Zastępcy Dyrektora Mennicy Narodowej Hiszpanii. Zerknęłam na zegarek i uśmiechnęłam się lekko. Napad ma się rozpocząć za nie całe trzy godziny, więc wypadałoby trochę popracować.
Rozległa się seria strzałów i wrzask. Zaczęło się. Ledwie powstrzymałam śmiech gdy to mojego gabinetu wpadł szczupły chłopak w czerwonym kombinezonie i masce Dali'ego.
-Wychodzimy-warknął zaskakująco młodym głosem. Czyżby Profesor rekrutował w przedszkolu? Krzyknęłam teatralnie i ze łzami w oczach opuściłam mój gabinet. Zostałam zaprowadzona do holu jedna z postaci nałożyła mi opaskę na oczy.
-Witajcie. Przede wszystkim chciałbym was bardzo przeprosić-usłyszałam głęboki głos Berlina, który znałam tak dobrze po wspólnym mieszkaniu. Ten sam głos, który budził mnie około siódmej na zajęcia z Profesorem. Nagle, bez ostrzeżenia poczułam czyjeś ręce w marynarce i kieszeniach, więc zaczęłam głośniej "szlochać". Napastnik wyciągnął telefon.
-Pin?
-1-7-8-2.
-Imię i nazwisko?
-Isabel López-usłyszałam szuranie pisaka i szelest foli. Rozległ się dzwonek telefonu.
-Pani Mónica Gaztambide-usłyszałam głos Berlina.
-Nie idź-odezwał się Arturo obok mnie, do roztrzęsionej Mónici.
-Pani Mónica Gaztambide-ponowił Berlin bardziej stanowczym głosem.
-To ja-odezwała się sekretarka i usłyszałam jak Berlin podchodzi z nią do telefonu. Coś szeptali, a telefon przestał dzwonić.
-Problemy techniczne. Nie, pani López ani pan Román nie mogą teraz podejść. Nie wiem gdzie są. To nie należy do moich obowiązków!-usłyszałam wrzask Mónici i trzaśnięcie słuchawki.
-Ten występ zasługuje na Oscara-zaśmiał się Berlin i odprowadził Monice do szeregu. Teraz pewnie poszli do mojego gabinetu po szyfr do sejfu.
Po pewnym czasie rozległ się alarm. Usłyszałam kroki.
-2 minuty-powiedział Berlin i rozpoczął odliczanie. Za te dwie minuty przyjedzie policja, więc wystarczy czekać.
-Minuta-rozległy się kroki, a Berlin zatrzymał się po mojej lewej.
-Nic nie widziałem, nic nie widziałem. Przysięgam!-rozległ się spanikowany głos Arturo. On na sto procent jeszcze coś zepsuje.
-Spójrz na mnie-polecił spokojnym głosem Berlin
-Jak się nazywasz?
-Arturo. Arturo Román
-Arturo. Lubisz filmy?
-Ta-ak
-A oglądasz horrory?-zapytał Berlin, a już drugi raz ledwo powstrzymałam się od śmiechu wiedząc do czego zmierza Berlin.
-Ta-ak.
-Bo widzisz Artur. W horrorach zawsze jest taki bohater o którym sobie myślimy "Ten facet na pewno zginie". Tutaj takim bohaterem, Arturo jesteś ty-powiedział Berlin, a ja uśmiechnęłam się w myślach, gdy usłyszałam szloch dyrektora. Rozległy się sygnały policyjne.
-Teraz!-krzyknęła jakaś kobieta, a ja zamarłam. Za wcześnie. Miało być max pięć strzałów, a już naliczyłam czternasty. Coś poszło nie tak. Dźwięk zamykanych drzwi i kobiecy szloch. Coś jest bardzo nie tak.
-Pieprzona pierwsza zasada!-warknął jakiś męski głos, a ja zamarłam. Złamali pierwszą zasadę Profesora. Mamy przejebane.
CZYTASZ
Podwójna Agentka || La casa de papel
AksiProfesor wiedział, że wśród zakładników może wybuchnąć bunt. Dlatego zwrócił się do wieloletniej przyjaciółki, pierwszorzędnej złodziejki - Chlóe Le Chatelier.