Koncert zaczął się z lekkim, kilkuminutowym opóźnieniem. Siedziałam na wygodnym, miękkim fotelu w ogromnych rozmiarów sali audytoryjnej położonej w zachodnim skrzydle filharmonii. Do Kanady przeprowadziłam się zaraz po studiach, kiedy wraz z Trycją, która oznajmiła mi, że jej narzeczony podjął tam pracę, postanowiłyśmy opuścić tłoczny Nowy York i przenieść się w bardziej zaciszne miejsce. Niedługo potem obie znalazłyśmy prace. Ja byłam nią kompletnie zaaobsorbowana, Trycja znalazła czas na życie osobiste - małżeństwo, poszerzanie rodziny. Wstyd przyznać, że w trakcie tych 730 dni nie znalazłam czasu na przyjazd do Vancouver - dopiero gdy Johnatan mnie zaprosił, zdecydowałam się na odwiedzenie tego miasta. Znajdowało się niewiele ponad dwie godziny drogi samochodem osobowym od Cache Creek, tak więc postanowiłam, że jeśli spodoba mi się to miasto, będę odwiedzać je zdecydowanie częściej. Sama aula robiła niesamowite wrażenie, wielki gmach wzniesiony w romańskim stylu i nowoczesne wnętrze z akustyką godną poświęcenia uwagi.
Przez pierwsze kilkanaście minut orkiestra wykonywała wstęp, którego dźwięki roznosiły się po całej piętrowej sali. Rozejrzałam się dookoła i zerknęłam na ulotkę, którą trzymałam w rękach. "Johnatan Blake - "Styczniowe spotkania" godzina 18.30" głosił napis na kartce. Spojrzałam dookoła jeszcze raz. Sala była pełna, a oczy każdego z słuchających wskazywały na zniecierpliwienie, oczekiwanie na występ młodego pianisty. Byłam dumna, choć nie miałam ku temu podstaw. Moje zachowanie zmieniało się stopniowo z każdym spotkaniem z młodzieńcem, co nie do końca mi odpowiadało. Pomimo faktu, że uwielbiałam zmiany, miałam dziwne przeczucie, że ta nie będzie dobra. Ale cóż mogłam wiedzieć? Nie każdy początek historii musi przesądzać o jej zakończeniu.
Rozległy się brawa, gdy muzycy zakończyli utwór i przewrócili nuty na następne strony. Na scenę wszedł Johnatan, którego wygląd zaparł mi dech w piersiach. Siedziałam dokładnie na przeciwko estrady, w sektorze B, co ułatwiało mi wpatrywanie się w niego niczym w Mona Lisę da Vinciego, starając się dowieść czym spowodowany był jej tajemniczy uśmieszek.
Brązowe, nie do końca proste włosy średniej długości opadały amorficznie na jego twarz, zasłaniając skrawek czoła i lewego oka. Odgarnął kosmyk na bok, umiejscawiając go bezpośrednio za uchem i uśmiechnął się łagodnie, nieświadomie zwracając uwagę wszystkich obecnych na sali kobiet na jego dwudniowy zarost, który z pewnością nie wynikał z niedopracowania acz był elementem całej prezentacji.
Usiadł przy fortepianie, odgarniając frak do tyłu i ze skupieniem na twarzy rozpoczął niesamowity utwór, którego nie znałam. Zakochiwałam się w dźwiękach z każdym taktem coraz mocniej, czując, że gdy będziemy z Johnatanem sami, poproszę go, by wykonał go powtórnie.
Siedziałam jak zaczarowana, kiedy zorientowałam się, że spora ilość osób z piętra, a także i niemało uczestników audycji z parteru, zamyka swoje krzesła, po czym wybiega z sali. Nie wiedziałam co się działo, byłam zniesmaczona tym brakiem kultury, w końcu nie był to amatorski pokaz grajka z ulicy, ledwo co brzdąkającego pojedyncze akordy na gitarze, wypadało okazać należyty muzykowi szacunek. Mężczyzna siedzący obok mnie, również zaczął wiercić się na siedzeniu, w rezultacie po kilkunastu sekundach wstał i starał się przepchnąć w kierunku wyjścia, taranując przy okazji moje kolana. Zdenerowana obdarzyłam go niezbyt przyjemnym wzrokiem i powiedziałam:
- Nie mam zamiaru pana wypuścić. Mój znajomy skupia się teraz na perfekcyjnym wykonaniu niełatwego utworu, a ludzie tacy jak pan przeszkadzają mu i nie okazują szacunku, proszę więc się opanować.
- Nie czuje pani tego? - spytał zdziwiony.
- A co miałabym czuć? Pańską desperację do wyjścia stąd? Och, czuję i ten odór przyprawia mnie o dreszcze. Proszę usiąść i słuchać koncertu - odpowiedziałam sarkastycznie. Zwykle nie byłam ironiczna, ale przy dużym zdenerowaniu, moja ciemna strona szybko się ujawniała. Na stresujących rozprawach zawsze miałam ze sobą termos z wywarem z liści melisy.
- Nie mam zamiaru marnować swojego życia i nadstawiać karku śmierci tylko dlatego, że straciła pani zmysł powonienia. Życzę miłego umierania! - wykrzynął oburzony, przeskakując przez moje, odziane w bawełniane, cienkie rajstopy, nogi. Zaczęłam intensywnie zastanawiać się nad tym co powiedział, rozejrzałam się po sali i stwierdziłam, że zostało niewiele osób, które i tak w popłochu zbierały się do opuszczenia auli. Nagle natrafiłam wzorkiem na metalową ozdobę na jednej z kolumn i to, co ujrzałam przeraziło mnie.
Wirujące wokół własnej osi płomienie zajmowały kolejne siedzenia. Natarczywa fala wspomnień spłynęła na mnie, gdy przerażona biegłam w stronę Johnatana, który ani na chwilę nie zaprzestał gry.
- Johnatan, ogień! Pali się, uciekajmy stąd! - brunet zdawał się mnie nie słyszeć. Pochłonięta desperacją, pełna obaw, że powiedzenie "historia lubi się powtarzać" sprawdzi się w tym przypadku podbiegłam bliżej i brutalnie zatrzasnęłam klapę fortepianu, miażdżąc jego palce i zwracając na siebie uwagę. - Idziemy, rozumiesz? Wybuchł pożar, musimy uciekać!
Mężczyzna rozejrzał się po sali, a na jego twarzy pojawił się niepokój. Byliśmy sami. Tylko my i płomienie, które zbliżały się do drzwi. Pociągnęłam chłopaka za sobą, ściskając jego dłoń najmocniej jak potrafiłam. Byliśmy tuż obok wyjścia, kiedy usłyszałam kobiecy płacz, dochodzący z piętra, prawie w całości zajętego przez ogień.
- Kieruj się do wyjścia, zaraz cię dogonię - rzuciłam szybko do Johnatana i chciałam już biec w stronę kobiety, kiedy on przyciągnął mnie do siebie i musnął moje wargi swoimi.
- Tam gdzie ty, tam i ja. Bez ciebie nigdzie się stąd nie ruszę.
Ruszyliśmy więc w kierunku dochodzącego lamentu i zobaczyliśmy młodą dziewczynę, ubraną w szarą, krótką sukienkę i buty na obcasach. Na głowie miała niedbałego koka, a twarz zakryła rękoma i w takiej pozycji wylewała z siebie kolejne litry łez. W dłoni trzymała niewielki przedmiot. Podeszłam do niej.
- Chodź ze mną, wyprowadzę cię stąd. Obiecuję, że będziesz przy mnie bezpieczna. Nie musisz się bać - ostatnie zdanie wypowiedziałam bardziej do siebie niż do niej. Uniosła twarz o delikatnych rysach, po której spływał tusz do rzęs.
- Nie chcę. Tak miała wyglądać moja śmierć, zostaw mnie - odrzekła i odsunęła się kawałek.
- Co się stało? Czemu chcesz umrzeć? - pytania ledwo przechodziły przez moje zachrypnięte z powodu dymu gardło.
- Wszyscy z mojej rodziny nie żyją, nie mam nikogo, z kim mogłabym spędzić święta, dzielić się radością nowego roku, świętować urodzin. Najbliższe mi osoby zginęły w pożarze w filharmonii w Toronto, chciałam odejść w ten sam sposób - odrzekła pokazując na zapalniczkę w dłoni. - Nie uratujesz mnie a sama zginiesz, niemądra kobieto.
Chwyciłam ją mocno za rękę i rozkazałam spojrzeć na mnie.
- Nie zostawię cię w ten sposób. Każdy kogoś stracił, nie ma na tym świecie osoby, która przeszłaby przez życie bez szwanku. Samotność nie jest niczym złym, jeśli umiesz się nią odpowiednio posługiwać. Mam zamiar cię stąd wyprowadzić i pokazać jak zwalczyć to uczucie - odpowiedziałam stanowczo, po czym pociągnęłam ją za ramię i dodałam. - Uwierz mi na słowo, nie jestem typem osoby, która przyjmuje odmowę.
Podniosłam dziewczynę z podłogi i zaraz miałam przy sobie Johnatana, który uniósł ją do góry i zaczęliśmy biec. Do oczu napływały mi łzy i nie potrafiłam odróżnić, czy były one wywołane wrażliwością moich spojówek i gorącem bijącym od czerowono-pomarańczowych kolorów, które pokryły niemalże całą aulę, czy łzy bezsilności, bo nawet zwykłe zapalenie gazu w kuchnii było dla mnie ciężkie, a co dopiero przebywanie w otoczeniu ognia, syczącego: "nie uciekniesz".
Na złość niszczącym płomieniom, wydostaliśmy się z budynku i odetchnęliśmy powietrzem, które w przeciwieństwie do tego, które wdychaliśmy kilka chwil wstecz, było czyste. Dziewczyna, której imienia nie było dane mi poznać była w o wiele gorszej kondycji niż Johnatan i ja, więc gdy tylko ambulans podjechał, wsadziliśmy ją do środka.
- Muszę z nią być - powiedziałam nagle. - Wróć do domu, zadzwonię później, w porządku?
- Nie - spojrzał mi głęboko w oczy. Stanowczym acz spokojnym tonem odrzekł. - Tam gdzie ty, tam i ja.
Wsiedliśmy razem do pojazdu, który jadąc na sygnale pomijał wszystkie światła i żegnaliśmy się ze stojącym w płomieniach budynkiem.
CZYTASZ
Trzcinowe pola
RomanceCler to 27-letnia prawniczka, która z Nowego Yorku przeprowadziła się do kanadyjskiego Cache Creek, aby wieść spokojne, przepełnione muzyką życie. Kiedy w wigilię nowego roku spotyka Johnatana, 28-letniego pianistę, wszystkie uczucia tłumione przez...