Rozdział I

699 48 28
                                    

- Paul! Wstawaj! - niski, męski głos wybudził go ze snu. - Ile razy mam powtarzać?! - mężczyzna znowu się wydarł.

- Co... Co jest?! - młodzieniec niemalże wyskoczył z łóżka i spojrzał na dorosłego. - Już się zbieram... - cicho jęknął i poszedł do łazienki.

Niejaki dorosły to James McCartney, a młody chłopak, którego właśnie obudził to jego syn Paul - wschodząca gwiazda Liverpoolu grająca rock n rolla w klubach rozsianych po mieście wraz ze swoim zespołem The Beatles. Chłopak grał na basie. Grali już tak od około dwóch lat i naprawdę dawało im to frajdę. Byli nawet w Hamburgu. A, jako że już byli dorośli to zarabiali już własne pieniądze i mogli poznawać dziewczyny, które na nich leciały, jednak zdecydowanie lepszym zajęciem było to drugie.

Po kilku minutach Paul wyszedł z łazienki ubrany w jakieś dżinsy i jasnozieloną koszulkę i skierował się na dół do kuchni, by zrobić sobie jakieś śniadanie. W tym samym czasie jego ojciec czytał gazetę w dużym zielonawym fotelu, a jego młodszy o dwa lata brat Mike rozmawiał z kimś przez telefon, robiąc jakieś głupie miny. 

- Kiedy ty sobie smacznie spałeś, twój przyjaciel Harrison dzwonił - jego ojciec zaczął mówić. -Pytał, czy będziesz chciał wpaść do niego o 13. Mówił, że John i Pete też będą - spojrzał na niego zza fotela. - A ja mu powiedziałem, że chętnie wpadniesz.

- A skąd wiesz, czy nie mam żadnych planów dzisiaj? - Paul odpowiedział sceptycznie i zaczął jeść owsiankę. 

- Nie masz żadnych. Sam pytałem wczoraj - mężczyzna się uśmiechnął, na co jego syn zareagował złośliwym uśmieszkiem.

Po tej spokojnej wymianie zdań Paul odstawił pustą miskę do zlewu, włożył buty i cienką kurtkę, pożegnał się z domownikami i ruszył do domu swojego przyjaciela George'a Harrisona, który także był w zespole i grał na gitarze prowadzącej. Przyjaźnił się z nim przez od długiego czasu. Paul zawsze żartował z krzaczastych brwi George'a, które były tak gęste, że jakiś mały robak mógłby się w nich schować. Do domu Harrisona prowadziła prosta droga - autobusem kilkanaście przystanków, a potem przejść kilka minut i już jesteś na miejscu. Taką właśnie drogę przebył Paul tego dnia. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, chociaż wiał spokojny wiatr to i tak było bardzo ciepło. W końcu był koniec maja.

Kiedy McCartney był u drzwi swojego przyjaciela, zapukał do nich i poczekał, aż ktoś otworzy. Kilka chwil później drzwi się otworzyły, a przed nimi stał przyjaźnie wyglądający chłopak z uroczym uśmiechem i gęstymi brwiami.

- Cześć Paul! - młodszy chłopak lekko uściskał swojego gościa i wpuścił go do środka. - Reszta już jest - powiedział cicho, po czym wszedł do salonu.

Brązowooki zrobił to samo jednak trochę bardziej nieśmiało niż George. Mimo że był w tym domu setki razy to i tak zawsze miał wrażenie, że spotka tu niewiadomo kogo i w jakiej sytuacji. Nawet nie minęło kilka sekund, od kiedy noga Paula stanęła w salonie Harrisonów, a lekko ostry głos już wybrzmiał w pokoju:

- No nareszcie jesteś Macca! - jeden z chłopaków, który już siedział w salonie, podszedł do Paula i lekko go walnął w ramię. - Ładnie to tak się spóźniać? - zapytał żartobliwie.

- Gdybyś był na moim miejscu to, byś wiedział, że zajechanie tutaj zajmuje mi dłużej niż tobie, John... - cicho westchnął i usiadł w fotelu. - Zresztą nie mam dzisiaj humoru na żartowanie...

- Oj nie smuć się, Pauly... - John usiadł na oparciu krzesła, chcąc udobruchać swojego przyjaciela. - Może zagramy w jakąś głupią grę? 

- Niech będzie... - brązowooki mruknął, po czym lekko się uśmiechnął.

Paul lubił Johna za to, że jest taki bezpośredni, odważny i zabawny. Nigdy się z nim nie nudził, bo ten zawsze miał jakieś zwariowane pomysły. Jak na przykład wypad do lasu w nocy, kiedy był pijany albo bitwa na butelki po piwach po koncercie w klubie. Jeżeli w Liverpoolu jest jakiś facet, który zawsze pierwszy będzie pił, to jest to John Lennon we własnej osobie. Także i tym razem Lennon nie przepuścił okazji, jaką było brak rodziców Harrisona w jego domu i postanowił zrobić mini imprezkę z alkoholem w roli głównej.

- Świętujmy ten piękny dzień! - krzyknął, kiedy wyciągnął z barku Harrisonów kilka butelek różnych trunków między innymi wódki. Na tę czynność Pete, perkusista zespołu, parsknął śmiechem, Paul westchnął, a George uśmiechnął się nerwowo, gdyż nigdy jeszcze nie pił żadnego alkoholu.

Please Please MeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz