— No włącz się. — mówię już łamiącym się tonem, uderzając dłonią w włącznik sygnalizacji świetlnej, mimo, że wiem, że maltretowanie go mi nie pomoże.
Dzisiejszy dzień był nieśmiesznym żartem jeszcze zanim w ogóle się zaczął. W nocy nie mogłam spać, ponieważ Nela płakała z bólu brzucha, więc Karen pojechała z nią do szpitala i spytała czy mogę zabrać się z nimi, bo ona nie ma tutaj nikogo bliskiego, a nie chce być sama w takiej sytuacji. Ja i moje dobre serce nie mogliśmy zostawić jej samej, więc do piątej nad ranem siedziałam na szpitalnym korytarzu, popijając kawę, która swoją drogą była tak ohydna, że nigdy więcej nie chcę jej próbować.
Tak więc spałam dzisiaj może z dwie godziny, a przez to, że byłam rano ledwo żywa, wsiadłam nie do tego tramwaju co trzeba i prawie wylądowałam na drugim końcu miasta, zamiast w galerii handlowej.
W pracy niby nic specjalnego się nie działo, oprócz tego, że pewien klient zrobił mi awanturę, że ma do odbioru całkiem inną książkę niż zamówił. W ciągu dwóch minut zostałam zwyzywana od nieogarniętej gówniary, ale zaraz potem usłyszałam przeprosiny, bo okazało się, że wybrał zły tytuł w telefonie i faktycznie zamiast biografii Adele, zamówił tę Simona Cowella.
Jedynymi plusami tego dnia mogę nazwać to, że praktycznie non stop wymieniam się wiadomościami z Lewisem, z którym mam się dzisiaj po raz pierwszy spotkać.
Niestety w moim życiu zawsze wszystko idzie nie po mojej myśli, więc po pracy oczywiście uciekł mi autobus, przez co przez ostatnie kilkanaście minut uprawiam świński galop w kierunku restauracji, w której mamy się spotkać. Jednak niebo i ziemia nie chcą współpracować, bo ewidentnie nie mogę nazwać kropienia deszczu i ciągle czerwonego światła, czymś przyjaznym.
— Nareszcie. — wzdycham, gdy kolor zmienia się na zielony i przeciskając się przez tłum pieszych, staram się jak najszybciej znaleźć po drugiej stronie ulicy.
Kątem oka patrzę na telefon, gdzie, ku mojemu zdziwieniu, nie ma wiadomości od Lewisa, ale także godzina ukazana na ekranie mnie nie pociesza, bo do umówionego spotkania zostało mi siedem minut.
— Dobra, pokaż mi drogę. — zatrzymuję się na chodniku i włączam gps, ale udaje mi się tylko przez kilka sekund obejrzeć trasę, bo chwilę potem mój telefon zwyczajnie pada. — Pieprzone cholerstwo!
Nie mam pojęcia czy kiedykolwiek wcześniej mój krzyk był do tego stopnia przepełniony rozpaczą i bezsilnością. Naprawdę mam nadzieję, że ten dzień skończy się jak najszybciej, bo nie zniosę kolejnych swoich porażek.
Jedyne co zapamiętałam z tej kilkusekundowej wskazówki w telefonie to to, że jak na razie muszę iść prosto, dopiero później skręcić w prawo, więc udaję się w tamtą stronę, modląc się, żeby po drodze nic mi się nie stało.
Jednak tradycji staje się zadość i życie ponownie płata mi figla kilka chwil później, kiedy to postanawiam nie rozejrzeć się, tylko po prostu wejść na jezdnię. W jednej chwili czuję przeszywający ból nogi, ale chwilę przed upadkiem udaje mi się złapać za maskę czarnego mercedesa.
— Nic ci się nie stało? — kierowca niemal od razu wyskakuje z samochodu, a przez jego ubiór mam wrażenie, że zaraz jeszcze wpierdol dostanę.
Cały na czarno z czapką i kapturem na głowie wygląda na chłopaka, przed którym ostrzegają rodzice, dziadkowie, pradziadkowie i ojciec chrzestny kuzyna chłopaka siostry ciotecznej matki.
— Wszystko gra. — mówię nawet na niego nie patrząc, po prostu odwracam głowę w drugą stronę. Nie chcę nawiązać z nim kontaktu wzrokowego, bo nie uśmiecha mi się chodzenie w gipsie. — Przepraszam, pójdę już.
— Może odwiozę cię do szpitala? — woła jeszcze za mną, ale ignoruję go i trochę wolniej niż wcześniej udaję się do tej zasranej restauracji.
Po ośmiu kółkach dookoła osiedla, odnajduję ją wreszcie i ze świadomością, że się spóźniłam, wchodzę do środka. Od ranu niemal świdruję wnętrze wzrokiem, ale nigdzie nie udaje mi się dostrzec Lewisa. Muszę przyznać, że przechodzi mi przez myśl fakt, że zdjęcia na portalu wcale nie musiały należeć do niego, a Lewis to tak naprawdę gwałciciel, który za chwilę zaciągnie mnie do parku i sprawi, że ten dzień będzie jeszcze gorszy.
Jednak nikt z gości nawet nie podnosi na mnie wzroku, więc oddycham z ulgą i postanawiam zająć jedyny wolny stolik. Powoli zdejmuję z siebie płaszcz, a torebkę wieszam na oparciu krzesła. Podczas, gdy czekam na obsługę mogę w spokoju rozejrzeć się dookoła, gdzie panuje minimalizm, ale to właśnie to sprawia, że jest tutaj bardzo przytulnie. Jedyne co mi nie odpowiada to zapach orzechów.
Podczas przeglądania karty win, słyszę, że ktoś wchodzi do środka i w tym samym momencie podnoszę głowę do góry. Jakież wielkie jest moje zażenowanie, gdy w progu zauważam mężczyznę, któremu chwilę wcześniej wpadłam pod koła.
Czuję jak zaczynają trząść mi się dłonie ze stresu, bo mam wrażenie, że mnie śledził i zaraz mi powie, że uszkodziłam mu samochód i mam pokryć szkody. Jednak w chwili, gdy już ledwo oddycham, on zdejmuje z siebie kaptur, a potem czapkę, a ja czuję, jakbym traciła grunt pod nogami.
Nie wiem jak wielkiego trzeba mieć pecha, żeby rzucić się pod samochód mężczyźnie, z którym mam się dzisiaj spotkać po raz pierwszy. Życie robi sobie ze mnie dzisiaj najwidoczniej żarty, które za cholerę nikogo nie śmieszą.
W momencie, gdy zdaję sobie sprawę, że mam do czynienia z Lewisem, postanawiam powoli wstać, ale robię to najwolniej jak tylko potrafię. Zauważa on ruch w tej części sali, więc rzuca na mnie wzrokiem, a zaraz potem delikatnie się uśmiecha.
— Cześć. — zaczyna, gdy znajduje się tuż przy stoliku. — Lewis.
Spoglądam na wyciągniętą w moim kierunku dłoń, więc robię to samo i muszę przyznać, że jego skóra jest tak miła w dotyku, jak nikogo innego.
— Alma. — szepczę.
Mężczyzna kiwa głową, po czym zabiera dłoń i zdejmuje z siebie kurtkę. Obserwuję bardzo dokładnie jego każdy ruch, jakby był co najmniej jakimś bóstwem.
— Przepraszam, że się spóźniłem. — wzdycha, podwijając rękawy swojej białej bluzki. — Byłbym szybciej, ale jakaś wariatka wskoczyła mi pod samochód i się zestresowałem.
W momencie, gdy wypowiada to zdanie nie mogę się powstrzymać i mały uśmiech wkrada się na moją twarz. To dziwne, bo ten człowiek siedzi tutaj dopiero kilkadziesiąt sekund, a ja czuję jak stres ze mnie odpływa, a zastępuje go dziwna radość.
— Czemu się śmiejesz? — pyta, gdy kelner podaje mu menu.
Poprawiam kosmyk włosów za ucho, ale i to nie pomaga mi przestać się uśmiechać. Czuję jak Lewis świdruje mnie spojrzeniem, oczekując odpowiedzi.
— Lewis. — odchrząkuję ze śmiechem. — To byłam ja.
Spoglądam na jego twarz, która przez moment jest jak kamień. Muszę przyznać, że przechodzi mi przez myśl fakt, że mogłam siedzieć cicho i się nie przyznawać.
— Kurwa. Sorry.
____________________________
ten rozdzial mial sie skonczyc pozniej, ale za dlugi by wyszedl

CZYTASZ
lights | l.hamilton
Fanfictionbyłeś moim światełkiem w tunelu, które oślepiło mnie, gdy podeszłam za blisko