17. Bad news

365 20 1
                                    

"Czasami nie mamy nawet pojęcia, jak wiele korzyści niesie ze sobą porażka."

Od momentu, kiedy udało nam się dotrzeć do ratowników nie pamiętam za wiele. Mogłabym nawet powiedzieć, że w międzyczasie spotkałam Willa Smitha, który wyczyścił mi pamięć swoim magicznym długopisem. Być może jest to skutek silnych emocji, które towarzyszyły mi tego dnia, albo utraty przytomności. Ciężko powiedzieć, obudziłam się dopiero w szpitalu podpięta do kroplówki. Byłam tak nafaszerowana prochami, że na początku miałam problem ze zorientowaniem się, który mamy rok i gdzie tak właściwie w ogóle się znajduję. Koreańskie szpitale, a przy przynajmniej ten, do którego miałam szczęście trafić, w ogóle nie przypominał tego typowego polskiego szpitala ze starą windą towarową, która przeżyła czasy PRL-u i wyglądała jakby w każdym momencie miała się zepsuć na amen. Otwierając oczy nie ujrzałam starych obdrapanych ścian z ciężkim telewizorem kineskopowym, powieszonym na jednej z nich, ani tłumu innych pacjentów. Sala, w której się znajdowałam miała przyjemny, lekko żółtawy kolor i gdyby nie cała aparatura, która stała obok mojego łóżka, które samo w sobie było bardzo wygodne, w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że jestem w szpitalu. Po południu miałam już za sobą większość badań, leżąc na plecach, wbijałam wzrok w śnieżnobiały sufit, czekając aż przyjdzie do mnie ortopeda wraz z lekarzem prowadzącym przedstawić diagnozę. W moim przypadku było to bardziej jak ogłoszenie wyroku, będę mogła jeszcze wrócić do sportu, czy też w wieku dwudziestu lat przechodzę na przedwczesną emeryturę. To już nie były przelewki, tego niestety nie dało się wymazać, zacisnąć zęby i udawać, że to dzieje się tylko w mojej głowie. Wszyscy to widzieli, Kuba, trener, inni zawodnicy, telewizja, a nawet ci wszyscy ludzie, którzy w tym czasie znajdowali się na stadionie. Szklana szyba pełna głębokich pęknięć zaczęła się kruszyć, a jej kawałki opadały na twardą podłogę.

Po wyjściu lekarzy byłam załamana, kontuzja biodra okazała się poważniejsza niż myślałam, czekała mnie operacja. Zabieg który miał na celu zmniejszenie lub wyeliminowanie czegoś co powodowało ucisk na prawą stronę miednicy. Tak naprawdę nie za bardzo wiedziałam co mi dolega, przestałam słuchać po tym jak lekarz powiedział, że z moim zniszczonym stawem biodrowym wrócenie na lód graniczy z cudem. Jeżeli chcę w przyszłości normalnie chodzić, to powinnam zrezygnować z łyżwiarstwa, szczególnie tego zawodowego. Podpisując zgodę na operację zrobiłam to niemal automatycznie nawet nie czytając jej treści. Równie dobrze mogłam się się zgodzić na oddanie wszystkich swoich narządów, gdyby operacja się nie udała albo ja bym jej nie przeżyła. Było mi wszystko jedno.

***

Od feralnego incydentu minęło aż półtora tygodnia. Lekarze postanowili przetrzymać mnie dłużej w szpitalu, by mieć stuprocentową pewność, że wszystko jest w porządku. Na czas mojej hospitalizacji w Korei oprócz trenera i mojego partnera została także Ewa, która razem z Meyerem nie opuszczała mnie nawet na krok. Kamil razem z resztą skoczków do Polski udał się dwa dni po zakończeniu ich przygody na igrzyskach, czyli dokładnie następnego dnia po moim konkursie. Ewa miała wracać razem z nimi, jednak zważywszy na siostrę łamagę postanowiła przedłużyć swój pobyt w Azji, bo jak sama stwierdziła ktoś się musi mną zająć, tak jakby opieka wykwalifikowanych lekarzy była niewystarczająca. Teoretycznie nie powinnam lecieć samolotem, w tak krótkim czasie po operacji, ale nie mogliśmy tu dłużej zostać. Jeśli nie wiesz o co chodzi, to zawsze chodzi o pieniądze... Lekarze zgodzili się na moją długą podróż dopiero w momencie, kiedy obiecałam, że natychmiast po przylocie do Polski zgłoszę się do szpitala oraz po szczegółowym przeszkoleniu mnie co mi wolno, a czego nie. Niestety zważywszy na mój stan nie mogłam tak jak zawsze lecieć najtańszą klasą ekonomiczną, tylko musiałam bulić z własnej kieszeni na bilet w biznes klasie.

Siedzieliśmy w jednej z lotniskowych kawiarni pijąc kawę, próbując tym samym zabić jakoś czas, który pozostał nam do lotu. Wyjęłam z kieszeni kurtki telefon włączając urządzenie, które przez większość czasu było albo wyciszone, albo całkowicie wyłączone. Od tygodnia non stop wypisywali do mnie różni natrętni dziennikarze chcąc przeprowadzić ze mną wywiad. Miałam się nie denerwować, dlatego też każdego dziennikarza miałam odsyłać do trenera, bądź Kuby. Ci jednak nie dawali za wygraną i w końcu maile zamienili na telefony, zdobywając jakoś mój numer telefonu. Jednego redaktora odprawiłam z kwitkiem, to za chwilę dzwonił następny i tak w kółko. Dlatego dla świętego spokoju wyłączałam telefon. Spojrzałam na wyświetlacz, na którym już piąty raz w ciągu trzydziestu minut wyświetlał się nieznany mi numer telefonu. Westchnęłam głęboko odwracając telefon ekranem do dołu i napiłam się jeszcze ciepłej kawy.

-Znowu dzwonią?- zapytał Kuba siedzący naprzeciwko mnie. W odpowiedzi pokiwałam tylko niechętnie głową, odwracając telefon. Wszyscy jak jeden mąż spojrzeli na wyświetlacz, na którym widniało kilka cyferek.

Kompletnie nie spodziewałam się tego co zrobił trener. Albowiem mężczyzna wziął do ręki urządzenie i oddalając się kawałek dalej, odebrał wciąż dzwoniący telefon. Kiedy Rosjanin nie wracał przez najbliższe dziesięć minut zaczęłam się obawiać, że mój telefon wylądował w jakimś koszu na śmieci, albo leży gdzieś całkowicie roztrzaskany. Jednak po kilku następnych minutach mężczyzna wrócił do stolika, ostrożnie kładąc telefon przede mną. Urządzenie było całe, ale co najważniejsze tego dnia nie zadzwonił już ani jeden dziennikarz. Tak jak obiecałam koreańskim lekarzom, zaraz po przylocie udałam się prosto do jednego z najlepszych krakowskich szpitali, w którym akurat pracował mój ortopeda. Miałam szczęście, że mężczyzna był akurat na dyżurze i przyjął mnie na oddział, zlecając cały pakiet badań. Niestety polska służba zdrowia funkcjonowała zupełnie inaczej niż ta w Korei, dlatego przeprowadzenie potrzebych badań zajęło kilka dni.

-Nie jest tak źle prawda?- zapytałam siedząc w gabinecie lekarza, który przeglądał właśnie wyniki moich badań. Przyglądałam mu się uważnie próbując wyczytać coś z jego twarzy, ale mężczyzna był za bardzo skupiony na przeglądaniu papierów i zdjęć rentgenowskich.

-Owszem jest.- trzydziestosześciolatek odłożył plik kartek na bok i przecierając zmęczoną twarz spojrzał na mnie poważnym wzrokiem.- Zoja, nie wierzę, że doprowadziłaś się do takiego stanu. Ostrzegałem cię, że to może się źle skończyć. Miałaś stawiać się na badania co dwa miesiące, a nie było cię u mnie od dobrych dwóch lat. Masz sporo szczęścia, że jesteś w stanie jeszcze chodzić.

Mężczyzna był na mnie zły i nawet nie próbował tego ukryć. Miałam z nim umowę, wystawia mi papierek pod warunkiem, że będę regularnie przychodzić na kontrole. Tymczasem ja złamałam tę umowę nie stawiając się na kolejne badania.

-Czy będę w stanie wrócić jeszcze do sportu? Błagam powiedz, że będę.

-A czy to co powiem ma w ogóle dla ciebie jakieś znaczenie?- spojrzałam na mężczyznę, który dość niechlujnie wkładał wszystkie moje dokumenty do teczki. Co on gadał?! Był moim lekarzem oczywiście, że jego zdanie miało dla mnie znaczenie.

-Proszę.

-Bilan, twoje biodro jest w strasznym stanie. Gdybym cię nie znał pomyślałbym, że brałaś udział w jakimś poważnym wypadku. Dziewczyno rzuć to, szanse na powrót są małe, wręcz znikome, a ty jesteś młoda i masz całe życie przed tobą.

FallenOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz