XIII Omamy

1.1K 80 65
                                    

Mugolski Londyn był wielkim, tłocznym mrowiskiem, pełnym szarych , przesuwających się sylwetek. Idealne miejsce, żeby wtopić się w tłum. Znacznie lepsze, niż Pokątna, czy Nokturn. Severus Snape wiedział, że jest poszukiwany. Zdawał sobie sprawę, że po tym, jak poinformował Minerwę o swoim zamiarze przejęcia Hogwartu, psy zostaną spuszczone z łańcucha i będą go śledzić, tropić – do upadłego.

Dlatego zakupy zaczął robić w znacznej mierze korespondencyjnie, zaś to, co się dało – nabywał w mugolskich dzielnicach o największym natężeniu ruchu. Na swoje szczęście, bardzo dobrze wiedział, jak wtopić się w niemagiczne otoczenie: jedenaście lat swojego życia spędził z mugolem pod jednym dachem, zakochał się w mugolaczce, żył w mieście zamieszkanej przez pracowników pobliskiej fabryki.

Te doświadczenia czasem – z rzadka, bo z rzadka – ale jednak procentowały. Na głowie miał mnóstwo spraw. Stanowczo zbyt wiele. Wojna, służba, od niedawna zarządzanie szkołą. I Granger. Cholerna Granger.

Prościej byłoby, gdyby mógł przemycić ją jakoś do Hogwartu, zamiast krążyć codziennie pomiędzy zamkiem a Spinner's End. Mijał dopiero pierwszy tydzień września, a on już miał serdecznie dosyć tego bałaganu.

Zwiedził mięsny, aptekę, kilka straganów z warzywami i ogromny spożywczy supermarket. Lubił wielkie, samoobsługowe sklepy. Czuł się tam bezpiecznie, anonimowo i mógł milczeć, co w mniejszych kramach było niestety niemożliwe. Tam trzeba było odbyć nużącą konwersacje przy ladzie, często ignorować tandetne uwagi o pogodzie lub nieprzemyślane pytania ekspedientów. W marketach było inaczej. W milczeniu wykładał zakupy na ladę. Kasjerka mechanicznie przesuwała produkty, sczytując kod jakimś szarym urządzeniem w dłoni. Potem chłodno, bezosobowo podawała kwotę do zapłaty. Zawsze podawał odliczoną, powodując tym irytacje u pozostałych kupujących. Robił to trochę neurotycznie, a trochę złośliwie.

Skręcił w boczną uliczkę – w rękach trzymał już siatki ze wszystkimi niezbędnymi zakupami. Teraz pozostało znaleźć jakieś wystarczająco odludne miejsce i teleportować się do Cokeworth.

Zauważył, że coś jest nie tak, gdy znalazł się już dość daleko od centrum. Odwrócił się i zobaczył, że idzie za nim dwóch chłoptasiów, obaj bardzo pewni siebie, szeroko uśmiechnięci. Widok Snape'a, postrachu Hogwartu i mordercy Dumbledore'a na zakupach spożywczych musiał być iście zabawny, zauważył. Obaj trzymali różdżki na widoku, obydwu kojarzył z lat swojej nauki.

Skrzywił się kpiąco. Odrzucił siatki. Sięgnął do kieszeni.

Zbyt późno.

Zobaczył błysk, rozpoznał strumień magicznego światła i rzucił się w bok. Bombarda trafiła w chodnik. Huknęło. Impet zaklęcia sprawił, że rzucone na ziemię zakupy rozprysły się w powietrzu, betonowe płytki pękły, a Snape, rzucony podmuchem o ścianę, stracił przytomność.

***

Krew ciekła mu po nodze, wsiąkała w ziemię na której leżał po tym, jak zaklęcie odrzuciło go o kilka jardów. To nie był właściwy czas ani miejsce, by umierać.

Jasna cholera...

Leżał na wznak, wciąż oszołomiony po uderzeniu. Musiał się pozbierać, musiał wstać, musiał dokonać niemożliwego.

Pieprzony Zakon. Cholerni imbecyle.

Nawet nie potrafili wykończyć go, jak należy. Zapewne była to samowolka – mieli śledzić go, dowiedzieć się czegoś, ale idiotom puściły nerwy, zwiali więc nie dobijając swojego celu.

Uśmiechnął się krzywo. Gdyby dowodził Zakonem, sam absolutnie by się nie zabił. To byłoby spektakularne, cząstkowe zwycięstwo, które na końcu ściągnęłoby na nich ostateczną klęskę.

OBLIVIATE: Początek - Sevmione ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz