Rozdział 11

283 22 0
                                    

Budzę się rano w dobrym nastroju. Patrzę na śpiącego bruneta i ciepło robi mi się na sercu. Tylko przez chwilę, co prawda, ale jednak. Chciałabym żeby ta pieprzona umowa między nami nie istniała. Żebyśmy byli normalną parą. Widzę zaangażowanie Adama i wiem, że w umowie nie było o tym mowy. Jednak boję się, że któregoś dnia ta bańka, w której teraz żyję pęknie i będę musiała wrócić do rzeczywistości, a ten powrót będzie bardzo bolesny. Najgorsze jest to, że zakochuję się w tym szarookim przystojniaku. Przy nim czuję się bezpiecznie i na swoim miejscu. Nawet myśl o seksie z nim nie wywołuje u mnie mdłości i napadu paniki, tylko podniecenie. A po tym, co robił Jake byłam przekonana, że już do końca życia seks będzie mi się źle kojarzył. Tymczasem samo wspomnienie jego umięśnionych pleców  i tego tatuażu powoduje, że robi mi się wilgotno w majtkach. Swoją drogą, muszę go zapytać o znaczenie tych skrzydeł.
Patrzę na jego spokojną twarz i uśmiecham się mimowolnie. Wczoraj wrócił późno. Chyba Nicole narozrabiała. Moje myśli przeskakują na drugie z rodzeństwa Adama. Wczoraj przed zaśnięciem dostałam wiadomość od Soni. Pisała, że bawiła się rewelacyjnie, a Adrian to facet, o którym marzyła całe życie. Fakt, bracia Knox są wyjątkowi. Delikatnie całuję Adama w policzek i idę do łazienki.
Kiedy już mam wychodzić z pokoju, przypominam sobie o pluszaku, którego kupiłam dla Ethel. Chwytam zabawkę i z uśmiechem schodzę na dół.
Zastaję Ethel w kuchni. Jej oczy są czerwone od płaczu i wszystko leci jej z rąk.
- Ethel, co się stało? - dopadam do kobiety, wypuszczając pluszaka z rąk.
- Nic takiego. - próbuje się wyswobodzić. - Nie zaprzątaj sobie mną swojej ślicznej główki. - dolna warga jej drży i stara się na mnie nie patrzeć.
- Ethel. - słyszę surowy głos Adama. Obie podrygujemy zaskoczone i jego obecnością i surowością jego głosu.
Kobieta zaczyna bardziej płakać, ale potrząsa głową przecząco. - Ethel! - powtarza brunet i bierze kobietę w ramiona, na co ona zaczyna jeszcze bardziej płakać, a ja razem z nią, choć nie wiem dlaczego.
- Ja umieram. - szlocha kobieta w t-shirt bruneta. - Mam raka. - nad ramieniem Ethel Adam krzyżuje ze mną przerażone spojrzenie.
- Ethel, nie umrzesz. Słyszysz? - głos mu wyraźnie drży. - Jesteś mi potrzebna. Nam wszystkim. Obiecałaś ze mną zatańczyć na moim weselu. Ktoś musi Dorothy pomóc wybrać suknię i zorganizować cały ten cyrk. - stoję i kiwam głową twierdząco, a po moich policzkach płyną strumienie łez. Cały mój dobry nastrój prysnął, jak bańka mydlana. Ethel nie może umrzeć. Dlaczego takie rzeczy spotykają dobrych ludzi?
Kiedy kobieta nieco się uspokaja, Adam przekazuje ją mnie, a sam wychodzi do gabinetu. Potykam się o pluszaka zapomnianego na podłodze.
- Ethel, kupiłam go dla Ciebie. - mówię przez łzy. - Jesteś dla mnie bardzo ważna. Znamy się zaledwie kilka dni, ale dałaś mi więcej ciepła i matczynej troski, niż moja rodzona mama przez całe moje życie. Kiedyś Ci wszystko opowiem. - mówię, szybko, zanim kobieta zdąży zapytać. - Ale musisz walczyć. Obiecaj mi to. Jesteś nam na prawdę potrzebna. Adamowi, Adrianowi, mnie. - zalana łzami brunetka szlocha głośno, zamykając mnie w swoich ramionach. Na prawdę, w jej objęciach czuję się tak, jak zawsze chciałam się poczuć w ramionach matki.
Nas obie w swoim uścisku zamyka Adam.
Kiedy wszyscy się uspokajamy, pierwsza głos zabiera Ethel.
- Pewnie jesteście głodni. - wyplątuje się z naszych objęć. - Zrobię wam śniadanie.
- Może teraz nie powinnaś pracować? - sugeruje z troską w głosie Adam.
- Muszę czymś zająć ręce i głowę. - odpowiada Ethel i rusza do kuchni.
Po śniadaniu, które zjedliśmy raczej w grobowej atmosferze, zabieramy kupione przeze mnie zabawki i ruszamy do rodziny, którą mamy wsponóc. Ethel zapewnia, że da sobie radę, ale na wszelki wypadek zostawiamy Teda w pogotowiu.
Całą drogę nie odzywamy się do siebie. Każde z nas jest pochłonięte swoimi myślami, choć założę się, że oboje myślimy o Ethel. Ja uparcie patrzę przez okno, zagryzając policzek, by się nie rozpłakać. Adam nerwowo zaciska dłonie na kierowcy i zdecydowanie jedzie zbyt szybko. Nie odzywam się jednak. Boję się, że jedno moje słowo wywoła lawinę, której wolę uniknąć.
GPS informuje, że nasz cel jest po prawej stronie. Naszym oczom ukazuje się skromny dom z białą fasadą i amerykańską flagą. Na werandzie stoi bujana huśtawka z kolorowymi poduszkami i drewniany, lekko zniszczony konik na biegunach.
Adam puka do drzwi, które po chwili otwiera nam czarnoskóry mężczyzna z małą dziewczynką na rękach.
Po dokonaniu prezentacji, zmieszany mężczyzna zaprasza nas do środka. Tłumaczy, że nie wierzył iż ktokolwiek wybierze właśnie jego rodzinę. Proponuje nam mrożoną herbatę i przeprasza za bałagan. Szczerze? Spodziewałam się... Sama nie wiem czego. Myślałam, że w domu samotnego ojca dwójki małych dzieci będzie pełno ubrań i resztek jedzenia walającego się po podłodze, a wszystko będzie się lepić od brudu. Tymczasem, dom jest utrzymany we względnej czystości, a jego mieszkańcy nie wyglądają jak bezdomni, czego się chyba spodziewałam.
Albert, czyli tata dzieci, tłumaczy, że na codzień pomaga mu teściowa. Zajmuje się dziećmi, kiedy on jest w pracy, sprząta i gotuje. Bez niej by sobie nie poradził i pewnie by mu odebrano dzieci, a na to nie może pozwolić. Dzieci są jedynym, co go trzyma przy życiu po śmierci jego żony Beth. Opowiada o żonie ze łzami w oczach. Widać, że bardzo ją kochał i nadal nie potrafi się pogodzić z jej śmiercią.
Mélanie, dwuipółletnia córeczka Alberta, przynosi mi książeczkę i zaczynam jej czytać. Po chwili dołącza do nas Brad, jej starszy brat. Dzieci przytulają się do mnie, a ja czuję łzy pod powiekami. To Beth powinna tu siedzieć i tulić swoje dzieci.
W tym czasie Adam i Albert ustalają czego potrzebuje rodzina tego drugiego i jak konkretnie będzie wyglądała nasza pomoc. Mężczyzna nadal nie bardzo wierzy, że to się dzieje na prawdę i nie chce naciągać Knoxa. Może kiedy zobaczy pierwsze efekty, przkona się.
Wychodzimy z białego domku po dwóch godzinach. Ze łzami w oczach obiecuję Bradowi, że niedługo do nich przyjadę i pobawimy się razem.
W samochodzie znów milczę. Mam tyle pomysłów, jak pomóc tej rodzinie. Póki co, jestem zbyt zdenerwowana i nie jestem w stanie wydusić z siebie słowa.
- To niesprawiedliwe. - mruczę pod nosem, a po moich policzkach płyną łzy.
- O czym mówisz? - pyta brunet.
- O wszystkim. - odpowiadam, coraz bardziej płacząc. - O Ethel, o tych dzieciach, które nawet nie będą pamiętały swojej mamy. - nie potrafię powstrzymać łez. Czuję, że drga mi podbródek, ale mam to gdzieś.
Adam zjeżdża na pobocze i gasi silnik. Wysiada i obchodzi auto, otwiera drzwi od strony pasażera i odpina mój pas. Wyciąga z mnie na zewnątrz i zamyka w swoim uścisku.
- Pomożemy im. - szepczę mi do ucha. - Zrobimy wszystko, by miały szczęśliwe dzieciństwo. - ociera palcami łzy z moich policzków. - A co do Ethel. Nie pozwolę jej umrzeć. Jest dla mnie jak druga matka i nie wyobrażam sobie, by miało jej w moim życiu zabraknąć. Pojawiła się w naszym domu, kiedy mama urodziła Nicole. Mama miała tak silną depresję poporodową, że nie była w stanie zająć się sobą, a co dopiero tróką dzieci, w tym noworodkiem. Ethel była przy nas zawsze. O największych problemach rozmawiałem właśnie z nią. Kiedy Adrian miał wypadek na motocyklu, rodzice byli w Europie. To właśnie Ethel siedziała ze mną na szpitalnym korytarzu przed blokiem operacyjnym. To ona ze mną płakała i modliła się, by mój brat przeżył. W końcu, to ona, kiedy po wyjściu ze szpitala próbował popełnić samobójstwo, tak mu nagadała, że znalazł wolę do życia. Krzyczeli na siebie, kłócili się, nawet wyzywali i płakali, a ja siedziałem pod drzwiami pokoju Adriana i też wyłem, bojąc się, że stracę którekolwiek z nich. Kocham Ethel jak matkę i nie pozwolę jej umrzeć. Pokonamy tego skurwysyna. - podniosłam załzawiony wzrok na bruneta. On także płakał i nie krył tego. - Już dzwoniłem do ojca, by umówił wizytę u profesora Williamsa. To najlepszy specjalista w dziedzinie onkologii na całym wschodnim wybrzeżu. Nie pozwolimy Ethel umrzeć. Jeszcze nie. - przytuliłam się do niego. Chłonęłam jego ciepło, czerpałam od niego siłę.
W ciszy, która między nami zapanowała, usłyszeliśmy dziwny dźwięk. Oboje odwróciliśmy głowy w tamtym kierunku. Spojrzeliśmy na siebie i ruszyliśmy w tamtą stronę.
Szliśmy ostrożnie, nie widząc czego się spodziewać.
Za jednym z drzew znaleźliśmy kartonowe pudło, a w nim cztery kociaki jednej wielkości. Wygląda na to, że to rodzeństwo, choć każdy jest inny.
Wzięłam na ręce białą kulkę, a ona się we mnie wtuliła.
- Nie możemy ich tu zostawić. - zadecydował Adam. - Ktoś musi je zbadać. Jedziemy do weterynarza. - zabrał pudło i ruszył do auta. Ja ledwo za nim nadążałam, a jeszcze wciąż trzymałam na rękach białego kociaka.
Knox umieścił pudło na tylnym siedzeniu i wyjął telefon z kieszeni spodni. W internecie znalazł najbliższy gabinet weterynaryjny czynny w sobotę i wbił adres w nawigację. Usiadłam na swokm miejscu, wciąż tuląc do siebie białego kotka. Nie mogłam pojąć, jak ktoś mógł tak postąpić? Zostawić maluchy na odludziu, by albo zdechły z głodu, albo zostały kolacją jakiegoś drapieżnika. Na samą myśl robi mi się zimno. Koszmar, po prostu koszmar.

Zapisane w gwiazdachOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz