Rozdział I

1.1K 71 11
                                    

Słońce w Idrisie delikatnie wspinało się po najwyższych gałęziach iglastych drzew, subtelnie muskając szczyty zewsząd gór. Wiatr wprawiał w ruch postronne źdźbła traw i liście drzew, niosąc ze sobą orzeźwiającą nutę bryzy spod mórz sąsiednich krajów. Tereny wokół sanktuarium Alicante  wydawały mieć swoją harmonię oraz uporządkowany spokój, przerywany miarowym  tupotem ciężkich butów świty inkwizycji, która wraz z czarownikiem i Imogen przekroczyli portal. Magnus wstrzymał oddech, gdy zauważył kogo brakuje obok siebie. 

- Gdzie ona jest, czarowniku? - usłyszał głos Inkwizytorki, gdy poczuł jak każde z ostrzy jej straży dotyka jego pleców. Przełknął ślinę i uniósł ręce w obronnym geście. 

- Przysięgam Imogen, że nie mam z tym nic wspólnego. - powiedział, choć wiedział w jak żałosnej sytuacji się znalazł. Przeklął w myślach Clave. 

Inkwizytorka błyskawicznie skróciła dystans pomiędzy sobą a czarownikiem. Uniosła wysoko podbródek. - To się jeszcze okaże Bane. - warknęła i skrzyżowała ramiona na piersi. - Zobaczymy, co to na to Rada. - odwróciła od niego wzrok. - Straże! Prowadzić go przed oblicze Clave! - zwróciła się do świty. Ta, jak jeden mąż chwyciła pod ramię czarownika i ruszyła z nim za inkwizycją. 

Magnus pokręcił zrezygnowany głową i spojrzał przed siebie, w głąb lasu. 

Gdzie jesteś Annabeth? Zapytał w myślach, choć wiedział, że jasnowłosa nie może mu odpowiedzieć. 

W myślach młodej łowczyni również odbijały się echem przeróżne pytania. 

Co się ze mną dzieje? Dokąd zmierzam? Gdzie jestem? Zdawały się jej myśli krążyć wokół owych kwestii. Bowiem blondynka nie czuła własnego ciała. Nie miała nad nim kontroli. Czuła się więźniem własnego organizmu, nad którym władzę przejął nieznany jej demoniczny byt, pod okryciem tajemniczej mgły, która przenikła do jej wnętrza. Od tej pory zupełnie nie czuła niczego fizycznie. Chciała walczyć, odeprzeć atak tego, ale jedyne co do tej pory czuła to świadomość umysłu. Widziała swoimi oczami, ale reszta kończyn jakby zdawała się nie być jej. Była niczym duchowy podmiot, bierny obserwator bez możliwości wpłynięcia na jakikolwiek ruch własnego organizmu. 

Nagle przez jej ciało przeszła  gorąca fala bólu. Wrzasnęła w konwulsjach, ale jak się okazało, jej usta ani drgnęły. Po chwili mimowolnie postawiła krok. Potem kolejny. Następnie jej ciało już było w biegu. Omijała nierówną ściółkę, przeskakiwała następne wyżłobienia terenu czy też powalone pnie. Ani na chwile nie zatrzymała się, każdy ruch jej ciała wydawał się Beth wyćwiczony i pełen pewności działania. Jakby już przemierzała ową ścieżkę. Ponownie wrzasnęła, choć tym razem z bezsilności ale i tym razem, jej usta się wypuściły żadnego dźwięku. Annabeth już teraz musiała się pogodzić, że jest tylko gościem swojego ciała, a jak wiadomo ci nieproszeni goście z czasem szybko nas opuszczają...  

                                                          *********

Clary wpatrywała się przygnębiona w stronę swojej matki, którą tuż przed oddaniem Kielicha Clave, udało się odzyskać. Westchnęła ciężko i przechyliła bezsilnie głowę. 

- Co u niej? - z nostalgii wyrwał ją głos Aleca'a, który znikąd pojawił się obok niej. Odwróciła się do niego i uważnie zlustrowała. Zmarszczyła brwi, gdy ujrzała pod jego opuchniętymi oczami, ciemne cienie za równo na powiekach jak i pod nimi. Rudowłosa domyśliła się, że czarnowłosy uronił sporo łez. Domyśliła się również z jakiego powodu. Ona sama martwiła się o blondynkę. 

- Bez zmian. - odparła z bladym uśmiechem i westchnęła ciężko zanim podjęła dalszą część tego, co chciała powiedzieć. - Alec, wiem, że rzadko się zgadzamy - zaczęła. - w zasadzie to nigdy się nie zgodziliśmy ze sobą. - podkreśliła. - Ale chciałabym ci podziękować. Za wszystko, co zrobiłeś z Beth by odzyskać moją mamę. 

Alec na dźwięk imienia jasnowłosej cały się spiął. - Właściwie to ja powinienem podziękować tobie. - przełamał się w końcu i jego kąciki ust delikatnie drgnęły. - nie wiem co by się stało po procesie z Isabelle, gdybyś nie przyniosła Kielichu na czas. Uratowałaś moją siostrę. 

- Ale nie udało mi się uratować Annabeth. - powiedziała smutno. Czarnowłosy przytaknął jej tylko w milczeniu głową. Chwilę stali w ciszy, aż Alec westchnął ociężale. 

- Miejmy nadzieję, że niedługo uda nam się z nią zobaczyć. - powiedział przygnębiony i opuścił rudowłosą. Przemierzał długie korytarze Instytutu a jego celem podświadomie jak zawsze była sala treningowa. Jedyne miejsce w tym budynku, w którym mógł wyżyć się i ukoić swoje zszarpane nerwy i psychiczne ciężary. Westchnął ciężko i już miał przekroczyć owy próg sali, gdy zauważył u wejścia nowoprzybyłych. Zmarszczył brwi i nagle poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Odwrócił się w stronę właściciela ręki. To był Jace. Pokiwał Alec mu w milczeniu głową, a ten zsunął dłoń i poklepał go tym razem po plecach. Razem ruszyli w stronę tych, którzy wkroczyli do Instytutu. 

- Magnus? Co się dzieje? - zapytał natychmiast Wayland. Alec natomiast zmierzył bacznie strażnika z Idrisu, który przybył wraz z czarownikiem. W głębi duszy czarnowłosy wiedział, że coś  jest nie tak. Bane miał przecież być u boku Beth, by bronić ją przed niesłusznymi zarzutami. A teraz jest tutaj. Bez Beth a w towarzystwie świty inkwizycji. Martwiły go w tamtym momencie konsekwencje, wynikające z tych okoliczności. 

- Nie tutaj, Jace. Chodźmy do Branwell i reszty. Też powinni to usłyszeć. - na słowa czarownika i ton jego głosu, obu łowcom zacisnął się lodowaty supeł na żołądku. Bez zbędnych słów, ruszyli w kierunku biura Lydii. 


NOTATKA OD AUTORA

I mamy pierwszy rozdział! Ten jeszcze troszkę krótszy, ale następne już w normalnej długości. Mam nadzieję, że i ta część spodoba się wam tak jak poprzednia. Dziękuję za każdą aktywność! ♥ Daty kolejnych rozdziałów na ten tydzień zamieszczę wieczorem na tablicy, zapraszam! 

Piszcie co sądzicie! Chętnie poczytam! 

Miłego czytania! 

Pozytywnego tygodnia! Nie zapominajcie o uśmiechu! ♥

VM 

Angelic Destiny | Alec Lightwood [2]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz