Rozdział VI

649 50 9
                                    

- Przyniosę wam rzeczy, które zostały po Camille. - odparł Raphael, gdy wrócił do łowców. - ale rozmowa jest wykluczona. 

- Jej rzeczy? - powtórzyła rozbawiona Clary. - to nie jest rodzaj książki, którą czytałabym w wolnym czasie.- sarknęła sarkastycznie rudowłosa. 

- Przykro mi, ale to jedyne, co mogę dla was zrobić. - odparł wampir bez krzty śmiechu.

- Powinniśmy być sojusznikami. - powiedziała niepocieszona Isabelle. 

- Moglibyśmy być, ale nie teraz, póki jedna z was może przyczynić się do naszej zagłady, a po za tym Nocni Łowcy nie powinni się wtrącać w sprawy Dzieci Nocy. - oparł nonszalancko. - możesz iść po sprawiedliwość do Clave, ale wampiry podlegają mnie. Camille zostanie tam, gdzie jest. - dokończył twardo. 

- Popełniasz błąd. - powiedziała również pewnie siebie Clary. 

Tymczasem Jace wraz z Alec'em jeszcze przed rozmową na osobności Simona i Rapehael'a dostali telefon od Luke'a, że namierzają wraz ze stadem Hodge'a. Jace natychmiast ruszył do alfy a Alec z racji, że nie mógł już słuchać zbędnych słów wampira to również zdecydował ruszyć w ślad za przyjacielem. 

Teraz oboje kręcili się po okolicy poszukiwań wilkołaków. Przyjaciele rozdzielili się. Alec ruszył w stronę otwartego placu, natomiast Jace wybrał kierunek z żywopłotami oraz wysokimi drzewami. Nagle dostrzegł jak znajoma blond czupryna mknęła mu przed nosem. Natychmiast ruszył w kierunku muru, za którym chował się przed wilkołakami Hodge. Jace ruszył od przeciwnej strony i chwycił go agresywnie za ramie, przygwożdżając go tym samym do zimnego betonu. 

- Gdzie to jest? - warknął groźnie Jace. 

- Jace... obawiam się, że się spóźniłeś. - spuścił wzrok a Wayland poluzował uścisk. - Valentine ma już Kielich.  

Hodge, wykorzystując zelżony ucisk chłopaka natychmiast odepchnął go od siebie. Jednak Jace czujnie opanowując sytuację, nie dopuścił do ponownej ucieczki swojego byłego mentora. Złapał go w pasie i przewrócił na ziemię, od razu zaczął okładać go pięściami. 

- Jak mogłeś? - zapytał rozjuszony Wayland. 

Hodge kopnął Jace'a w brzuch i przetoczył się na bok, po czym wstał na równe nogi. Jace szybko otrząsnął się po ciosie i już stanął pewniej na ziemi, uginając delikatnie kolana. Starkweater czuł na plecach wciąż chłód betonowej ściany. Rzucił wyzywające spojrzenie Jace'owi. 

- Tylko tak mogłem odzyskać wolność. - odezwał  się Hodge. - byłem uwięziony wystarczająco długo. 

Zaczęli krążyć wokół siebie. 

- Uwięziony? - podniósł zdziwiony Jace brwi. - Byłeś naszym nauczycielem, traktowaliśmy cię jak rodzinę! Kochaliśmy Cię! - odparł wściekły chłopak.

- Rodzina? Rodzina? - powtórzył Hodge owe słowo niczym mantrę. - Lightwoodowie zawarli umowę, a ja zapłaciłem za zbrodnię, której oni się dopuścili. Nie widzisz tego!?Byłem ich więźniem! - stanął w miejscu. - Po za tym... bądźmy realistami. Nie pokonasz mnie. - odparł pewny siebie. - To ja cię wszystkiego nauczyłem. - uśmiechnął się chytrze pod nosem i wyciągnął ostrze, szykując się do ataku. 

- Niezupełnie, Hodge. - odparł zdeterminowany Jace i rzucił się na przeciwnika. Jednak Hodge, jakby przwidując ruch Jece'a uchylił się spod jego ostrza i odbił cios. Szczęk noży odbił się echem. Wayland nie dopuszczając zbyt długo ostrza byłego mentora przy swoim, mocno wymierzył mu kopnięcie w sam środek brzucha. Ten od razu zgiął się w pół i zrobił kilka kroków w tył. Jednak szybko otrząsnął się i wymierzył chaotyczny atak nad głową Jace'a jednak ten zdążył się uchylić i uderzył go rękojeścią w twarz. Ten w szoku opuścił broń i ponownie mimowolnie wykonał kilka kroków w tył. Jace również pozbył się ostrza i w ten sposób przeszli do walki wręcz. Natychmiast przyłożył mu pięścią w żebra, Hodge jeszcze nie zdążył przygotować się na następny cios po poprzednim, dlatego więc ponownie zgiął się warcząc z bóli w tym starciu. Tracił równowagę, a Jace widząc to wykorzystał jego chwilę słabości i wymierzył mu cios prosto w twarz. Ten upadł. Jace doskoczył do niego i dzikim refleksem chwycił swoje ostrze i rozciął dłoń ówczesnemu mentorowi. Ten krzyknął gorzko z bólu i skaleczoną kończynę przycisnął do piersi.  Hodge posłał mu zbolałe i litościwe spojrzenie, ale nie mógł znaleźć ani krzty skruchy w jego spojrzeniu. Jego oczy były przesiąknięte bezlitością, wobec tego Jace uniósł wyżej ostrze by zadać śmiertelny cios przeciwnikowi. Hodge zamknął oczy, będąc gotowym na kolejną falę bólu i spotkanie ze śmiercią. Ale żadne z nich nie nadeszło. 

- To koniec!- usłyszał wrzask Alec'a, który brutalnie z niezwykłą siłą odepchnął przyjaciela od Hodge'a.

- To nie jest jeszcze koniec. - wskazał Jace na brodacza. - jest zdrajcą. Musi za to zapłacić. To on musi być osądzony a nie Beth! - warknął zły blondyn. 

- Prawie go zabiłeś, Jace! I nie waż się mieszać jej do tego! - sarknął wściekły czarnowłosy. 

- Może powinienem! Przeszedł na stronę Valentine'a! - Jace wciąż krzyczał. - Już raz Clave mu odpuściło i spójrz tylko do czego to doszło. - Jace próbował się wyrwać z uścisku Alec'a ale ten nie miał zamiaru go puszczać. 

- Co zamierzasz zrobić? Zabijesz każdego byłego członka Kręgu? Nawet własnych rodziców? 

- Robert i Maryse nie są moimi rodzicami. - warknął groźnie Jace. 

- To ty tak myślisz! - podjął wysoki łowca. - Wychowali cię! Są twoimi rodzicami! - puścił blondyna, a ten podszedł do murku, przy którym dorwał Hodge'a i oparł czoło próbując wyrównać oddech. - Po prostu się uspokój. 

- W Idyrisie czeka na ciebie loch. - odezwał się Luke, który do tej pory milczał i trzymał zdrajcę, by ten ponownie nie zbiegł im sprzed oczów. Ciemnoskóry alfa rzucił znaczące spojrzenie Alecowi i we dwoje ruszyli z Hodgem, zostawiając Waylanda w tyle. 

Ten tylko rozejrzał się jak daleko są jego przyjaciele i podniósł z ziemi pierścień, który wypadł zdrajcy. Założył go na palec. Rozglądał wszędzie się w poszukiwaniu Valentine, jednak nigdzie go nie dojrzał. 

- Miło Cię widzieć Johnathanie. - nagle odezwał się za głos za blondynem. Jace natychmiast odwrócił się do źródła odgłosu i ujrzał hologram Valentina. - domyśliłem się, że znajdziesz Starkweater'a. Dobrze cię wyszkoliłem. 

- Nie znasz mnie. - warknął w jego stronę Jace. 

- Wychowałem Cię. Za bardzo się nie różnimy. 

Jace skrzywił się na jego słowa i opuścił wzrok. 

- Hodge na to zasłużył. - spojrzał na ojca. - Ty zabiłeś niewinnych ludzi. Ja nigdy tego nie zrobię. 

- Jeszcze nie, ale to tylko kwestia czasu. Clave nas zawiodło. Zawiodło całą ludzkość, ale wiesz o tym tak samo jak ja. Każdego dnia demony stają się coraz silniejsze. Nie wystarczy Łowców by je zwalczyć, ale ja znalazłem lekarstwo na to niedopatrzenie. - powiedział wypinając dumnie pierś.

Jace zmarszczył brwi gdy ujrzał przygarbioną i otępiałą blondynkę z opuszczoną głową. Nie poznał jej od razu, dopiero zmroziło go po chwili, gdy dotarło do niego kim ona jest. 

- Beth? - zapytał, nie mógł uwierzyć jak ona wyglądała. Na dźwięk swojego imienia uniosła głowę i bez słowa z rozchylonymi ustami spojrzała swoimi pustymi oczami na niego. Czerni jej gałek przeraził go, momentalnie w jego kącikach oczu pojawiły się łzy a jego pięści mimowolnie zacisnęły się w pięść. - Co jej zrobiłeś? - zapytał groźnie, wciąż nie mogąc oderwać wzroki od bladości jej cery. 

Jednak Valentine na jego pytanie głośno się zaśmiał. - Przyjdź do mnie i się przekonaj. Przyjdź a wraz z siostrą będziesz mógł naprawić błąd Clave. Pamiętaj, strata jest dopuszczalna kiedy alternatywą jest całkowicie wyginięcie. Razem wykorzystamy potencjał Annabeth i Kielicha i ocalimy świat. - powiedział doniośle. 

- O tak, przyjdę po Ciebie. Mamy niedokończone sprawy. - odpowiedział i zdjął  pierścień z palca. 

Valentine strzeż się...  

NOTATKA OD AUTORA

I tak jak obiecałam. Wstawiam kolejny! Na dziś to tyle ale jutro możecie się czegoś spodziewać a tymczasem piszcie co sądzicie!

Nie zapominajcie się uśmiechać! (◍•ᴗ•◍)❤

VM

Angelic Destiny | Alec Lightwood [2]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz