Ciężkie było życie czarownika w Nowym Jorku. Tym trudniejsze, kiedy się było Wysokim Czarownikiem. To zaszczytne stanowisko, przyznawane najlepszemu wśród dzieci demonów, miało też swoje wady. Jedną z nich było podleganie miejscowemu Instytutowi. Masa papierkowej roboty tak umiłowanej przez Nephillim i ogrom spotkań w ich towarzystwie. A i znoszenie cierpliwie widzimisię szefów tych Instytutów.
Magnus Bane był Wysokim Czarownikiem Brooklynu, a co za tym idzie, podlegał pod Instytut Nowojorski. A ten prowadzony był przez stary ród Lightwoodów, którego członkowie przede wszystkim pilnowali, by prawo było dokładnie przestrzegane. Hasło dura lex, sed lex było tam czymś więcej niż tylko mottem Łowców. Było... sensem ich życia. Tak przynajmniej uważał Magnus. Za panowania poprzedniego szefa, którego nazwiska nawet nie pamiętał, nie było takiego rygoru. Mógł opuszczać spotkania, na których nie był nawet mile widziany... A teraz? Teraz przewodził były członek Kręgu Valentine'a, Robert, i Bane musiał się na nich pojawiać i wysłuchiwać kolejnych bzdur...
Usuwanie pamięci Przyziemnym nie zawsze jest dobrym rozwiązaniem.
Nie należy nadużywać magii w celach rekreacyjnych.
Teleportowanie kawy z paryskiej kawiarni wciąż jest kradzieżą, nawet jeśli wysłało się do niej pieniądze.
Każde zlecenie, jakie czarownik otrzymuje, winno być raportowane Instytutowi.
Każdy większy wybuch magii jest rejestrowany oraz mierzony.
I setki innych bzdur.
A i jeszcze ta, według której na spotkania w Instytucie należy wstawić się elegancko ubranym oraz trzeźwym. W tym świecie? Niewykonalne! A trzeba było, bo inaczej... inaczej Bane nie wiedział czym groziła niesubordynacja. Ale był prawie pewien, że Robert nie powstrzymałby się przed wysłaniem go do Alicante, czy zdjęciem ze stanowiska. A to z kolei mogłoby wywołać niepokój wśród czarowników, nie tylko w Nowym Jorku. Magnus nie miał wątpliwości, że większość z nich, jeśli nie wszyscy, stanęliby za nim murem, gdyby groziło mu coś ze strony Nocnych Łowców. Czarownicy, choć rasa żyjąca w odosobnieniu niczym samotne wilki, w przypadku zagrożenia potrafili działać jak jeden organizm. I chociaż zasady Nephillim irytowały Magnusa niezmiernie, nie chciał on kolejnej wojny między Łowcami a Podziemiem.
Dlatego też swoje uwagi i gniew względem Roberta Lightwooda chował głęboko we własnym umyśle i tylko czasami pozwalał sobie na wyobrażenie świata bez tego jednego człowieka.
A gdyby tak jednego poranka Robert poślizgnął się na tych swoich dokumentach i niekończących się raportach? Przejechałby wtedy przez pół korytarza i wylądował w koszu na śmieci, który nie był opróżniany od kilku dobrych miesięcy. Na koniec Nocni Łowcy zgodnie by stwierdzili, iż kosz ten wraz z zawartością należy czym prędzej spalić.
Albooooo.... Mógłby też kopnąć go prąd z jednego z tych ekranów i być może zrobiłby coś z tą jego wiecznie ulizaną fryzurą. Może nawet Maryse by do niego wróciła...? Magnus raz jeszcze spojrzał na wysokiego mężczyznę w średnim wieku, stojącego na końcu długiego stołu. Nie... dla niego nie było już ratunku.
Aczkolwiek wyobrażanie sobie jego dekapitacji było wybitnie przyjemnym zajęciem, dzięki któremu czas szybciej mijał.
- Jak mają się sprawy z czarownicą z Long Island, Bane?
Magnus wzdrygnął się na dźwięk swojego nazwiska. Wielu miał wrogów w swym nieśmiertelnym życiu, ale żaden z nich nie wymawiał jego imienia z takim jadem w głosie.
CZYTASZ
Zemsta
FanfictionMagnus Bane w gruncie rzeczy nie przepadał za swoimi oficjalnymi obowiązkami jako Wysoki Czarownik Brooklynu. Głównym winowajcą tego stanu rzeczy był Robert Lightwood, przywódca Nowojorskiego Instytutu. Ku zgrozie Magnusa miał on nieprzyjemną tenden...