— Panie Sanderson*, dotarły do mnie słuchy, iż ucieka pan od tańca... — rzekł cicho pan Dwyer, ciaśniej otulając się płaszczem. Był to mężczyzna mocno posunięty w latach, głowa rodziny mieszkającej w posiadłości w Rozenfield** nieopodal Cape Point. Jego obowiązkiem, jako gospodarza odbywającego się wówczas u nich przyjęcia, było dbanie o to, by wszystkie panny miały partnerów do tańca, a panowie czuli się zobowiązani, by owe panny do tańca prosić. Młody pan Sanderson skutecznie mu to zadanie utrudniał: nawet gościom nie uszło uwadze, że młodzieniec, mimo wielu siedzących wokół samotnych dziewcząt, z premedytacją podpierał ściany salonu. To było niesłychanie grubiańskie zachowanie! A teraz jeszcze wyszedł na zewnątrz dworku i ze znudzeniem opierał się o jedną z figur w ogrodzie. Tak go właśnie zastał gospodarz – stał jako smukły cień przylegający do białego kamienia, jakby próbował wniknąć w pomnik.
I nie wyglądał na przejętego...
— Nie mam nastroju na zabawę, sir.
Pan Dwyer zacisnął usta w wąską kreskę. Zupełnie nie rozumiał zachowania gościa. Za jego czasów nikt nie musiał ganiać młodych mężczyzn do tańca z uroczymi panienkami, a teraz tę bezczelną młodzież należało wręcz do tego zmuszać! Cóż za okropne czasy!
— Co więc pan tu robi, skoro nie zamierza pan tańczyć? — mruknął pan Dwyer, wyraźnie starając się jeszcze zachować grzeczność.
Młodzieniec utkwił nieprzytomne spojrzenie gdzieś w oddali. Wiosna nie była nazbyt łaskawa w Winterdale. Tam skąd pochodził, wiosną rozsypywało się kwiecie, a brudna biel śniegu znikała na rzecz szmaragdowej zieleni traw. Tutaj, nawet w maju, wszystko było niezmiennie blade, zamglone i zimne, a grunt nieustannie okrywał kruchy dywan szronu.
I tak się właśnie czuł w nowym domu – jakby był martwy i suchy niczym badyle, które jedynie w marzeniach mogą nazywać się jeszcze krzewami lilaku.
Wypuścił powietrze nosem i przez chwilę jego twarz rozmyła się w gęstej chmurze pary. Zmarznięte dłonie ukrył w kieszeni eleganckiego, ciepłego płaszcza, z materiału wykonanego z grubej przędzy i o bardzo ścisłej strukturze, jakiego nikt na wyspie (nawet tak majętny i obeznany w świecie jak pan Dwyer) jeszcze nie widział. To musiała być jakaś zagraniczna nowość... Tym bardziej ciężko było zrozumieć zachowanie pana Sandersona – był młody, grzeszył urodą, a elegancja zdecydowanie nie była mu obca. Pieniędzy też mu nie brakowało, a jednak tej nocy zachowywał się gorzej, niż niejeden chłop nieznający kultury!
Po chwili namysłu młodzieniec odparł ze znudzeniem:
— Rzeczywiście, marnuję tu jedynie czas. — Cmoknął w podniebienie. — Pójdę już.
Pan Dwyer był cholernie wściekły, gdy Sanderson odwrócił się i dostojnie ruszył w stronę głównej bramy, ale wtem zza gęstych gałęzi żywopłotu, obok których właśnie szedł ten impertynent, wypadła mała, szlachetna postać odziana w biel, i niezgrabnie zderzyła się z młodzieńcem. Gospodarz wpadł na doskonały pomysł...*** Żywo zbliżył się do obojga i ignorując nerwowe wzajemne zapewnienia tej dwójki, że nic się nie nikomu stało, wskazał na zakłopotaną panienkę jak na dzieło i przedstawił ją mężczyźnie:
— Ach! Panna Rosalinda Créso! Drogi panie Johnie Sanderson, proszę mi pozwolić zaprezentować panu tę młodą damę. Jestem pewien, że...
Toż to jeszcze młodzianka, stwierdził w myślach John, ignorując gadanie starego Dwyera. Bliżej jej wciąż do dziecka, niźli do kobiety. Serce jednak zakołatało mu w piersi i – ku zdziwieniu pana Dwyera, a i panny Créso (która to słyszała te mało pochlebne opinie o stojącym przed nią młodzieńcu), pan Sanderson skłonił się przed dziewczyną i ze śmiertelnie uroczystą grzecznością odrzekł:
CZYTASZ
"O tym, jak wytańczyli pierwszą burzę" |Star Stable One-shot|
FanfictionNikt nie jest całkowicie zły - nawet pan Sands. A jeśli kiedykolwiek przystaniesz na brzegu Anvil Bay i spojrzysz się w mroczną taflę lodowatej wody, możesz poznać człowieka, który stoi za tym potworem. Bo John Sands wciąż był tylko zwykłym młodzień...