Słońce zachodziło, za mocnymi oraz gęstymi czubkami egzotycznych drzew. Każdy zachód mimo że jest na codzień, to za każdym razem jest inny. Zasypiasz, z róznymi pomysłami, celami, marzeniami, planami, a budzisz się w smutnej, szarej rzeczywistości. Ileż można prosić, o normalny świat? Taki, w którym przemoc nie będzie potrzebna. Takim, w którym nie będziesz musiał bać się ludzi. Takim... w którym uczucia, byłyby ważniejsze, niż zysk materialny.
Wszystko było gotowe, żołnierze od samego rana zajęli się przygotowaniem broni, a reszta, zapakowaniem pierwszego statku złotem, oraz wcześniej przemyconymi i nabytymi błyskotkami. Hiszpan jak zawsze siedział, obserwując powolutku uspokajające się wieczorem miasto. Było takie piękne, jedyne w swoim rodzaju. Magia i urok tego miasta, zatrzymywały w sobie wszystkich, złoty blask i żywe kolory, ludzie i kultura. Szkoda, że wszystko zniknie, spłonie, zamieni się w proch.
Młody chłopaczek - Meksyk, już od rana buszował po rynku, chodząc i szukając jakiejś interesującej zabawy. Od początku nie ufał temu całemu "Bożkowi", był...był taki idealny. Każdy przecież posiada swoje wady, każdy czasami się poprawi. To wyglądało, jakby szykował się godzinami na każdą rozmowę, uczył się każdego ruchu na pamięć! Czasami, to nawet było lekko niepokojące. Zawsze dogadzał każdemu, z tym swoim głupim szarmanckim uśmiechem, taki życzliwy i fałszywy. Wierzył w Bogów, wierzył mocno! Jego mama zawsze opowiadała mu o róznych historiach, o bitwach, bóstwach i różnych niesamowitych wyprawach. Tylko ten wydawał się inny, dlatego młodszy wiedział idealnie jak zagospodarować ten nudny i wolny czas. Trzeba się dowiedzieć, jaka jest szczera prawda.
Hiszpan siedział na zarośniętym pagórku, zerkając na piękne "Miasto Bogów". ― Są tacy naiwni.― Prychnął sam do siebie. ― Nie wiedzą nic. Nie przewidują. ― Zachichotał, przesuwając rękę na kamieniu. Niestety jeden koniec był zaostrzony, przez co Hiszpani niefortunnie się zaciął. ― Mierda.― Syknął, patrząc na mniejsze zacięcie, z którego powolutku zaczęła sączyć się szkarłatna krew. Lecz to on tutaj był nieuważny. To on "Woelki Bóg" dał się śledzić, czternastoletniemu chłopaczkowi.― ...Nie jesteś Bogiem, ty jesteś kłamcą. ― Rzekł cicho, wyłaniając się zza jednego z drzew. Hiszpan obrócił się szybko na piętach, zerkając na młodego Azteka. ― Nie ufałem Ci od początku, kłamałeś! Bogowie nie krwawią, więc czemu ty tak?! ― Wykrzyczał, złączając wszystkie zebrane dotychczas informacje. ― Nie jesteśmy głupi, i nie jesteśmy naiwni. ― Zaczął, stając pewniej, o krok bliżej. ― Wierzyliśmy, że chcesz nam pomóc. Moja mama cię pokochała! ― Wykrzyczał z wyrzutami, ona tylko chciała miłości! Hiszpan jednak stał, zupełnie zdziwiony odwagą młodzieńca. ― Doprawdy? Niczego nie zauważyliście... Nikt, oprócz ciebie.―Wyprostował się, patrząc w niebiesko-zielone oczy chłopaka. Świeciły nienawiścią, oraz bólem. Widać było, że dla chłopaka liczą się uczucia jego matki, oraz plemienia. ― Powiem wszystkim, oszukańcu. ― Dokończył, szybko się odwracając z zamiarem szybkiego dostania się do matki. ― Oh nie nie nie, nikomu nic nie powiesz.―Sięgnął dłonią kremowego materiału chłopaka, ciągnąc drobnego azteka do siebie. ― A teraz cichutko, nie chcesz chyba, żebym odciął ci języka, co?― Powiedział kucając, i ściągając chłopaka za sobą. Złapał go solidnie za ramię wolną ręką, druga natomiast solidnie trzymała przed chwilą wyciągnięte małe ostrze. ― Wolę zginąć, niż być cicho! ― Wypiszczał, rzucając się na boki, zupełnie jak dzika pochwytana zwierzyna.― W takim razie, będę musiał sam cię uciszyć. ― Szepnął mu do ucha, czując jak chłopak ze strachu zastyga. Hiszpan wyrzucił nożyk na bok, łapiąc teraz za blisko leżący kamień. Szybkim i sprawnym ruchem ręki, uderzył chłopaka w głowę. Stracił przytomność, opadając swobodnie zupełnie w ramiona starszego. ― No spójrz tylko, wyszło nam obu na dobre. ― Wyszeptał, wstając i zarzucając młodzieńca przez ramię. Plus był taki, że chłopaczek był bardzo drobny - po mamie. Miał zaledwie metr 45, w wieku czternastu lat. Idąc szybszym tempem przez ścieżkę, doszedł na wielką, odkrytą plażę, gdzie stały wielkie statki. Większość, była gotowa by odpłynąć z towarem, jednak została jedna rzecz do zrobienia, a teraz, to już dwie.
Starszy podszedł do żołnierzy, wydając im rozkaz do przygotowania broni, wkońcu nastał kres Teotihuacan.
Nieprzytomnego chłopaczka, za to wręczył kobiecie, która na tym pokładzie zajmowała się praniem, oraz jedzeniem. Była tu, żeby harować, oraz karmić żołnierzy. Dlatego, Hiszpan stwierdził, że zajmie się Meksykiem tak, jak trzeba. Jednak nie miał mieć żadnych przywilejów, trzymany miał być na łańcuchu, zwiazany do drewnianej bali.
― Możemy zacząć zabawę, panowie. ― Uśmiechnął się szeroko i triumfalnie, czując się niesamowicie dumny. To dzisiaj piękny ognisty Feniks, zamieni się w prochy i pył... jednak już się nie odrodzi, nie wróci silniejszy i piękniejszy, z głową wysoko uniesioną, a skrzydłami silnymi i wielkimi. Upadnie. Upadnie na zawsze.
Wiele Hiszpańskich żołnierzy rzuciło się do przodu, rozcinając roślinność, oraz depcząc piękne kwiaty i krzewy. Już nic sie dla nich nie liczyło, nic oprócz wyeliminowania tych brudnych dzikusów. Hiszpan szedł jednak od drugiej strony, krótszą, drobniejszą, oraz wydeptaną ścieżką. Zależało mu, by dotarł tam pierwszy, wkońcu jego wizja nie kłamała, prawda?
Po momencie szybkiego marszu, wrócił do miasta, słysząc z oddali krzyki swych wiernych wojaków. Wbiegł po kamiennych schodach, szukając tam swej "ukochanej". ― Atlacoya! ― Wykrzyczał z rozpaczą w głosie, szukając tej drobnej kobiety. To było jej prawdziwe imię, nadane przy narodzinach. Było ono po Bogini suszy, ponieważ w dniu jej urodzenia, groźne ilości opadów i wylewów wody, zaprzestały. Stabilizując i pomagając naturze z przemoczonymi terenami. Wiedział, że napewno się zmartwi, i szybko przybiegnie, by mu pomóc. I właśnie tak się stało, już po momencie się zjawiła, niemalże wbiegając w wysokiego mężczyznę. ― Tonaltzintli! ― (Słońce!) Powiedziała desperancko przytulając się do starszego. Martwiła się, ze coś mu było! A on miał się świetnie, stał jakby nigdy nic! ― Bałam się, że coś ci się stało... zmartwiłeś mnie mocno. ― Odetchnęła, już powolutku luzując uścisk na nim. On za to zrobił coś innego, wręcz odwrotność drobnej kobiety. Zacisnął na niej dłonie, mocniej niż powinien. Jedną ręką ją do siebie przycisnął - drugą sięgnął po sztylet. Sztylet, który znalazł w tym pięknym lesie pierwszego dnia gdy się tu znalazł. Był mocno zaostrzony, mimo swojego starego wieku, na końcu rączki, wczepiony był zielony, szlachetny kamień - szmaragd. ―Tonaltzitli? ― Powtórzyła ciszej, słysząc krzyki w oddali. Zaczęło martwić ją zachowanie starszego, on wciąż przyciskał jej ciało do siebie, nie puszczając nawet na moment. jej oczy świeciły się na ten sam kolor co szmaragd, szmaragd w puginale, który miał odebrac jej życie.
Swoimi ślepiami, skanowała jego - bursztynowe i ciepłe oczy. Które w tym momencie, były skupione na jej szyi. ― Tonaltzili, co się drę-― Nie skończyła. Poczuła ostrze, zatapiające się w jej ciele. Jak to jest, umrzeć z ręki ukochanego? Poczuć największy ból w swoim życiu, pierwszy tak cholerny, a zarazem ostatni. Oczy zaszły jej łzami, a oddech mimowolnie został jej odebrany. Nogi kobiety ugięły się, już nie utrzymając jej ciężaru. A gdy ona upada, upada jej plemie, wszystkie plany, wszyscy ludzie i bliscy. ― T...Tonaltzi...li.― Wydukała, patrząc na niego pzez rozmazany obraz, łzy zamazały jej ten okrutny widok oszukanej miłości, oraz udawanego ciepłego wzroku. Kobieta walczyła o każdy oddech, chcąc być tu jak najdłużej. Dla szczęścia innych, dla szczęścia swojej rodzinuy, i dla obietnicy! Nagle otworzyła szeroko oczy, popadając w coraz większy stres. Jej syn! ― Més..shico! ―Wykrzyczała ostatkami sił, nie on! Nie on! Był jej wszystkim. On był ważniejszy niż ktokolwiek, tylko on wiedział jak się czuje, po zaledwie dwóch słowach. On wiedział, o czym myśli, i on zawsze poprawiał jej humor, głupimi minami i pogawędkami. Już nie mogła, wzięła ostatni, ciężki wdech i uderzyła mocno głową o podłogę. Czemu wszystko stało się takie ciężkie, a zarazem lekkie? Czemu nie mam siły już się podnieść, mimo że tak bardzo się staram? Dlaczego. Dlaczego wszystko stało się takie...puste?
Przed śmiercią swojego narzyczonego, obiecała mu że zajmie się wszystkimi, i będzie silna. Plemie miało być szczęśliwe, zadbane, a ona uśmiechnięta i radosna. Gdy upadała, miała podnosić się szybko, z głową do góry. Teraz leżała na ziemii, wykrwawiając się na zimnej, podłodze. Przez swój głupi błąd.
Przepraszam, przepraszam że cię zawiodłam.
Zamknęła oczy już na zawsze, wszystko ucichło i stało się spokojne, jej męki już nie istniały. To była ulga, ale i też ogromny ciężar. Jej ciało, już na zawsze niesprawne i porzucone. Została tylko Harmonia i piękna, głucha, cisza.
Amihla. Cualli cihuatl. (... Jestem dumny)
Odpowiedział jej znajomy, głęboki i kojący głos. To tu!
―――――――――――――――――――⇻
No no, ehehe.
Napisane? Napisane. Jak mi się uda, w nocy jeszcze coś napiszę.
Tylko że
Na jutro mam Quo vadis, a jeszcze nie przeczytane, więc oczekujcie następnego rozdziału bardziej juterko.
Kocham was mocno, jak się podobało?♥(Nigdy jeszcze nie opisywałam sceny śmierci kjncdk. Dajcie znać, czy się podobało♡)
~Tiramcia ♡♡
YOU ARE READING
˙┊'»'𝕾𝖒𝖎𝖑𝖊 𝖘𝖚𝖓𝖘𝖍𝖎𝖓𝖊, 𝖘𝖒𝖎𝖑𝖊!~'¨'°÷¤!|
FanfictionKsiążka jak ksążka, troszkę o przeszłości, troszkę o problemach, tu szczypta uczyć, tu szczypta szczęścia, a tam za to trochę smutku. Opowiadanie jest o Hiszpanii, kraju nie za dużym,nie za małym. Histotria toczy się...troszkę dawniej, przed upadkie...