Rozdział 21

92 8 2
                                    

Zaciętym wzrokiem obserwowałem mijane pod moimi stopami dachy budynków. W wielu z nich chowały się demony w strachu przed pożarciem. Chciały jedynie spokojnie żyć w tym miasteczku. Było w tym trochę hipokryzji. Gdybym stanął na ziemi to oni, ci, którzy pragnęli spokoju, rzuciliby się na mnie, widząc we mnie swoją zdobycz, trofeum.

Co chwilę mogłem zobaczyć ciekawskie spojrzenia mieszkańców którzy podeszli do okien, zainteresowani wrzaskiem stworów wypuszczonych na ulice. Byłem zmuszony lecieć na tyle nisko, by strażnicy nie mogli mnie tak łatwo zestrzelić. Lecz tym samym doskonale wiedzieli, gdzie się znajdowałem. Żarłoczne bestie siedziały mi na ogonie, goniły mnie po pustych uliczkach.

Zatrzymałem się na jednym z dachów domu. Uniosłem głowę do góry. Na niebie zaczęło prześwitywać coś na kształt promieni słońca, lecz do tej jasności zdecydowanie było im daleko. Nie było to coś, co wywołało u mnie radość. Oznaczało to, że bestie wrócą na zamek, a strażnicy wyjdą na miasto.

Warknąłem pod nosem, czując, jak całe moje skrzydła były obolałe. Musiałem je nadwyrężyć, tak to sobie tłumaczyłem. Starałem się jak najszybciej wydostać z miasta.

Po ścianie budynku, na którym stałem, zaczęła wspinać się jedna z bestii. Jej pazury zdzierały dachówki, a okropny dźwięk ocierania się szponów o beton piszczał w moich uszach.

Kucnąłem prędko na ziemi, układając na swoich kolanach Kirę. Wziąłem do ust gwizdek, a po chwili stwór zaczął trząść się i upadł na ziemię, skomląc jak zbity pies. Przynajmniej to szło po mojej myśli, a wilkołak nie dał mi jakiejś wadliwej sztuki.

Podniosłem się z powrotem na nogi. Spojrzałem ze zmartwieniem na białowłosą. Jej cera wciąż prawie zlewała się z białymi włosami. Niepokoiło mnie to, jak wyglądała. Byłem pewien, że na pewno nie powinno tak być. Skoro zabrałem ją z tamtego pomieszczenia, to powinna się wkrótce obudzić prawda? Od mojej ucieczki minęło zaledwie kilkadziesiąt minut, jednak dla mnie i tak zbyt długo pozostawała nieprzytomna. Całkowicie bezbronna. Dlatego to ja musiałam zadbać o jej bezpieczeństwo.

Zacisnąłem szczękę, zmuszając się do ponownego lotu. Wzniosłem się do góry, ponownie lecąc nad dachami. Odwróciłem głowę w kierunku zamku. Do bram miasta już dotarła spora grupa strażników, a nawet kilkoro z nich tak jak ja uniósło się w powietrze nad domami. Przyspieszyłem swój lot, nawet jeśli skrzydła odmawiały mi już posłuszeństwa. Musiałem dać radę. Obiecałem jej to.

Zleciałem na ziemię, ukrywając się w alejce pomiędzy domami kiedy nad moją głową przelecieli pierwsi strażnicy.

Cholera.

Musiałem złapać oddech. Wiele bym dał w tamtym momencie za kubek kawy. Pomimo adrenaliny krążące w moich żyłach, czułem, jak zaczyna brakować mi sił. Uniosłem głowę do góry. Od razu w oczy rzucił mi się kawałek pnącza pokrytego kolcami wrastającego w ścianę budynku. Momentalnie w mojej głowie rozjaśniło się miejsce, w którym stałem. Spojrzałem na koniec alejki. Tak jak myślałem, stał tam dom chłopaka, któremu pomogłem.

Skrzywiłem się nieznacznie.

I któremu ojcu ukradłem mundur. Jednak może gdybym zakradł się do pokoju, który w tamtej chwili służył za mój, nikt nie zorientował się, że w nim się ukryłem. Poza tym ani chłopak, ani jego matka nie wyglądali na groźnych. Jedynym problemem mógł się okazać ich ojciec, lecz pewności siebie dodawał mi fakt, że w mojej kieszeni wciąż spoczywał załadowany rewolwer.

Przycisnąłem ciało dziewczyny do swojej piersi, chroniąc ją przed atakami, jeśli ktoś by mnie zauważył. Jeszcze raz odepchnąłem się od ziemi, wzlatując na wysokość pierwszego piętra. Okno, które poprzednim razem zostawiłem otwarte, wciąż takie było. Jedynie ktoś lekko je przymknął i podpadł doniczką. Tak jakby chciał ukryć moje zniknięcie i wciąż na mnie czekał.

Uwolnij Prawdziwą MnieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz