Jestem Rosalie Wood wracam z pracy lasem i nie mogę pozbyć się wrażenia, że jestem śledzona. Rozglądam się w nadziei, że być może zobaczę potencjalnego napastnika. Nie mogę niczego dostrzec, wszystko poza dziwnym niepokojem wydaje się być takie samo. Las którym podążam nie jest mi obcy, czasami gdy nie zdążę na autobus wracam tą drogą do domu z sąsiedniego miasta. Gdzieś w oddali słyszę ptaki, które dają znać o swojej obecności. Wiatr nie daje o sobie zapomnieć, czasami mocniej rozwiewając moje rude włosy, przyprawiający o gęsią skórkę. Zaczyna się ściemniać, nic dziwnego dochodzi prawie szósta po południu. 

Nagle przystaję, gdyż słyszę coś nieprawdopodobnego dla okolic, w których mieszkam. Wycie wilka. Raz. Drugi. Trzeci. Rozglądam się. Nic nie widzę. Nie wiem czy to dobrze czy źle. Przyśpieszam swój marsz w nadziei na jak najszybsze wyjście z tej przerażającej sytuacji. Zostały dwa kilometry do krańca lasu, skąd asfaltową ścieżką dotarłabym do domu. Czuję jak ręce mi drżą, kolana się trzęsą coraz trudniej radząc sobie z dalszą wędrówką. Zatrzymuje się na moment słyszę jak serce mi dudni, ciśnienie wzrasta i biorę głęboki wdech. Odwracam się powoli i poszukuję czegoś nadzwyczajnego, uświadamiając sobie, że nikogo nie ma, wzdycham gwałtownie z ulgą. Niestety znów to słyszę tym razem ogarnia mnie większa panika, gdyż jest wyraźniejsze i bliższe niż przedtem. Wycie wilka. Raz. Drugi. Trzeci. 

Odwracam się i przyspieszam do marnego truchtu, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że dłużej nie dam rady. Słyszę szelest liści, wiatr wieje coraz mocniej, spoglądam w bok gdzie usłyszałam trzask gałęzi. Czuję ból. Oszołomiona jeszcze bardziej uświadamiam sobie, że przepadłam. Czuję tępy ból w przeponie i brzuchu, piekące kolana i dłonie i cholerny ból w lewej dłoni. Łzy zaczynają mi wypływać z oczu, zaznaczając moje policzki. Unoszę się opierając o skałę, przy uboczu ścieżki. Próbuję skupić moje myśli, wiedząc, że muszę uleczyć rany inaczej nie dożyję do jutra. Biorę drżący oddech, i zaczynam szeptać inkantację uleczając najgrubszą ranę lewej dłoni, następnie biorę się za zranione kolana. Kiedy mam leczyć zdarte dłonie, słyszę szelest i trzask. 

Unoszę głowę i zamieram. Wśród gąszczu krzaków jeżyn, paproci i innych krzewów, widzę je. Te mrożące krew w żyłach oczy. Czerwone oczy. Wdech. Wydech. Wdech. Mam wrażenie, że mnie skanują, poznając, każdy sekret mej spowitej mrokiem duszy. Wydech. Wdech. Szepcze jeszcze raz zaklęcie, pozbywając się ostatnich zadrapań i uważnie obserwując bestię, wstaję. Mam zamiar zacząć krzyczeć o pomoc, ale uświadamiam sobie, że przecież i tak nikt mi nie pomoże. Rozglądam się, za czymś czym mogłabym się obronić i dostrzegam długą gałąź. Lecz nim nawet pomyśle o tym by po nią sięgnąć, słyszę warknięcie. Jedno. Drugie. Piąte. Unoszę głowę. Upadam przerażona obecnością całej watahy wilków. 

Kiedy mam już się poddać przypominam sobie, o czymś co przeczytałam, kiedyś, szukając informacji o istotach takich jak ja. Każdy z nas ma swojego stróża, który ma obowiązek nas ochronić, przed każdym niebezpieczeństwem, Wystarczy krótka prośba o pomoc. Wydaje się to śmieszne, mimo to czynię to. 

Wstrzymuję oddech licząc, że coś się wydarzy. Nic. Widzę całą watahę wilków, coraz głośniej warczących. Jak mogłam być taka naiwna? Kto chciałby ratować taką miernotę, jaką jest moja osoba? Zaczynam się histerycznie śmiać. To był mój błąd. Pierwszy z wilków, ten który mnie obserwował od samego początku z głośnym warkiem, rzuca się na mnie. Nim zdążył jednak do mnie doskoczyć został powalony przez lwa. Dużego lwa, który wgryza się właśnie w jego szyję. Zamykam oczy. Zawsze byłam tą wrażliwą sierotą bez krzty odwagi. 

Słyszę głośny ryk, piski i warknięcia. Boję się. Nagle czuję ciężar na brzuchu i ślinę kapiącą na moje policzki. Ostatnie co pamiętam to głos szepczący, że wszystko już jest dobrze i dłonie na mojej talii.

The Woods: Place where everything had started.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz