XIV - Jak dobrze, że narzeczony nie istnieje

64 4 5
                                    

Moja przedwczesna wizyta zaskoczyła rodziców. Ale oczywiście przyjęli mnie z otwartymi ramionami. Zatrzymałam się u nich na dłużej. Spędziłam z nimi najpierw pogańskie Halloween, a potem Wszystkich Świętych i Święto Zmarłych. Do południa siedziałam w swoim starym pokoju i pracowałam. Potem schodziłam na dół i pomagałam mamie z obiadem. A potem wychodziłam z tatą na długie spacery z Borysem. Chodziliśmy po pobliskim lesie. Za każdym razem miałam na sobie paskudne kalosze do kolan, które miały chronić mnie przed inwazją kleszczy. Niewiele się odzywałam podczas naszych spacerów. Za to tata czuł wewnętrzną potrzebę opowiadania mi o lesie, zwierzętach i roślinach. Mówił, jak któregoś dnia znaleźli z sąsiadem poroże jelenia. Albo kazał mi nasłuchiwać śpiewu ptaków. Lubiłam nasze spacery. Mogłam naprawdę głęboko odetchnąć, na tyle, na ile pozwalał mi brzuszek. I czułam ostre, czyste powietrze, zupełnie inne niż to, do którego przywykłam. Żałowałam, że nie zdecydowałam się przyjechać do domu wcześniej. Bo wreszcie mogłam naprawdę się wyciszyć.

 Bożena chętnie siadała ze mną w salonie przy herbatce i wykładała mi swoją wiedzę o ciąży i dzieciach. Bez słowa stawiała przede mną miskę suszonych śliwek i chętnie słuchała moich osobistych wrażeń odnośnie ciąży. Wtedy zwykle Janusz przenosił się do drugiego pokoju i włączał sobie sport lub kolejną część Rocky'ego. Było mi błogo w rodzinnym domu. Słaby zasięg, choć najczęściej był irytujący, tutaj działał na moją korzyść. Praktycznie nie nosiłam ze sobą telefonu. Moja komórka leżała samotnie na moim szkolnym biurku, tuż obok laptopa i służyła mi wyłącznie do pracy. A ja cieszyłam się spokojem lasu, przyjemnym gwarem przedmieść i ciepłem domowego kominka. Przywiozłam sobie kilka książek do czytania i nadrabiałam zaległości, siedząc sobie na bujanym fotelu, przykryta kocem.

Żeby uniknąć nękania telefonami, napisałam Rafałowi, że pojechałam na trochę do rodziców. Na szczęście uzyskawszy informację, dał mi spokój.

Razem z mamą uporałyśmy się z olbrzymią dynią, którą nie wiadomo skąd przyniósł tata. Zrobiłyśmy zupę, ciasto dyniowe, zapiekankę, a i tak jeszcze pół dyni wpakowałyśmy do zamrażarki. Przez godzinę męczyłam się z czyszczeniem dyniowych pestek. Ale było warto.

Cieszyłam się, że wylądowałam z dala od całej tej błazenady, którą stało się moje codzienne życie. Naprawdę w pełni odpoczywałam. Kiedy potrzebowałam świeżego powietrza, chętnie zabierałam grubego psa na spacer po okolicy. Wspominałam wszystkie ścieżki, jakimi chodziłam jeszcze jako dziewczynka. Sklep, w którym raz zwinęłam gumy balonowe, był zabity dechami. Mam nadzieję, że nie zbankrutował przeze mnie. Dom, w którym kiedyś mieszkała moja najbliższa koleżanka, był teraz domem innej, nieznanej mi rodziny. Poprzedni właściciele wyprowadzili się gdzieś w połowie mojej podstawówki. To było dla mnie ogromne przeżycie. Musiałam znaleźć sobie inną koleżankę, co nie należało do najłatwiejszych zadań, kiedy było się introwertykiem. Ale w końcu przyczepiłam się do dwóch innych dziewczyn i udało mi się z nimi zbudować kolejną przyjaźń, która pomogła nam trzem przejść przez okres dojrzewania i trwała do liceum. A potem, jak to w życiu bywa, każdy znów poszedł w swoją stronę. Jedna z moich szkolnych przyjaciółek wyjechała za granicę. I to właśnie ona ciągle nalegała, żebym ją wreszcie odwiedziła. A druga robiła karierę w Warszawie w jakiejś wielkiej korporacji. Jeszcze na studiach zdarzało nam się spotykać na zjazdach klasowych. Ale potem nawet spotkania w gronie szkolnych znajomych, czyli inaczej coroczne festiwale obłudy i przechwałek, przestały mieć rację bytu. Być może ludzie z czasem gorzknieli, godzili się z ponurą rzeczywistością i przestawali marzyć. Taka była kolej rzeczy. Malwina wyjechała na studia do Warszawy, Ala, zanim na dobre wyjechała z Polski, wylądowała w Krakowie, a ja, zgodnie z życzeniem mamy, poszłam na studia do Rzeszowa, bo był najbliżej. Gdybym wtedy nie posłuchała Bożeny i wyjechała na studia do Poznania, nigdy nie zamieszkałabym z Małgorzatą i nigdy nie trafiłabym na Rafała. A co za tym idzie, nigdy nie poznałabym Piotra i być może wspominałabym swoje studia zupełnie inaczej. Być może trafiłabym na pseudointelektualne towarzystwo, chodziłabym w golfach i czytała więcej poezji. Albo może latałabym po klubach, wreszcie spuszczona ze smyczy mojej mamy. A tak, wylądowałam w paczce złożonej z prawdziwych osobliwości, z którymi przeżyłam najlepsze lata życia. Prawdę mówiąc, poznałam ich dopiero na drugim roku. Na pierwszym prawie nie korzystałam z możliwości, jakie dawało mi większe miasto. Zdaje się, że próbowałam być ambitna. Nawaliłam sobie obowiązków. Zaczęłam dawać korki, najpierw z angielskiego, a potem z norweskiego, kiedy nabrałam więcej wprawy. Wiedziałam, że uczelnia w Rzeszowie nie otwierała przede mną zbyt wielu drzwi. I miałam świadomość, że po prostu, najzwyczajniej w świecie, muszę być dobra, żeby się wybić. Więc pierwszy rok poświęciłam nauce. Wychodziłam tylko w piątki z ludźmi z mojej grupy. Po paru miesiącach trafiłam do pokoju z Małgorzatą Bogacz. Boże! Jak ja jej wtedy nie znosiłam! Jestem jedynaczką, więc sama perspektywa dzielenia z kimś pokoju, była dla mnie nie do zniesienia. Poza tym Małgorzata na pierwszy rzut oka miała zerowe poczucie humoru. W dodatku w jej mowie przebijała się gwara, a ona sama używała przysłów w co drugim zdaniu. Słowo daję, nigdy wcześniej nie spotkałam tak sztywnej osoby. Nowa współlokatorka bezczelnie wtryniała się w moje sprawy. Była ode mnie o rok starsza, więc powzięła sobie za cel opiekę nade mną. Jedyną korzyścią, jaką wtedy w tym widziałam, było jej wspaniałe gotowanie. Zajęło mi dłuższą chwilę, zanim przyzwyczaiłam się do niej i doceniłam ją jako przyjaciółkę i w ogóle człowieka. Kiedy pierwszy raz przyprowadziła do pokoju Igora i przedstawiła mi go jako swojego chłopaka, byłam w ciężkim szoku. Wydawało mi się, że ona jest z tych, którzy nigdy nawet się nie całowali. A tutaj, miała swojego chłopca, studenta informatyki, który był całkiem sympatyczny i wyglądał schludnie. I co najważniejsze, był prawdziwy. Moja przyjaciółka była typem doradcy, z bzikiem na punkcie kontroli. Była jak Bożena, tylko młodsza. Wyglądało na to, że Małgorzata sama wywalczyła sobie moje przywiązanie. Po kilku miesiącach spowiadania się jej z każdego wyjścia, sama czułam potrzebę dzielenia się z nią różnymi sprawami. I ona także dzieliła się ze mną swoimi. Często narzekała, że Igor jej nie słucha. A jeszcze częściej psioczyła na kumpli Igora. Nigdy nie zapraszała mnie, żebym poszła na imprezę zorganizowaną przez znajomych jej chłopaka. A kiedy tylko Igor zbierał się, żeby mnie zaprosić, deptała mu obcasem stopę. Tak więc spędzałyśmy czas razem tylko w pokoju i wśród znajomych z akademika. A także czasem na siłowni, kiedy udało mi się zmobilizować Małgorzatę do odrobiny ruchu. Natomiast poza akademikiem, każda z nas miała swoje sprawy. O których oczywiście i tak musiałam opowiadać.

Znowu tyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz