ROZDZIAŁ 4.

206 34 51
                                    

- Załóż rękawiczki.

    - Mamo...

    Słowa Antka były krótkie, ostre, przecinające powietrze. Tego dnia, gdy obudził się za późno, odjechał mu autobus, promienia słońca przylepiały się do ciała, w aucie było zimno przez zepsutą klimatyzację, oddech zamarzał mu w płucach i gdy po ciężkich dwóch dniach wyczołgał się z weekendowego kaca, nie potrzebował, by mama kazała mu zakładać rękawiczki. Kobieta złapała jego dłoń i uniosła ją na wysokość oczu, jej okulary spadły na końcówkę nosa, a ona przyglądała się skórze Antka, całej czerwonej i wysuszonej.

    - Mamo - powtórzył (krótko, ostro, przecinając powietrze). - Proszę, przestań.

    - Czy ty czasem patrzysz na swoje ręce? - spytała z wyrzutem. Antek patrzył na swoje dłonie, nawet częściej, niż powinien, bo uświadamiały mu, że dalej był sobą, że dalej znajdował się w tym samym, niezmieniającym się ciele i że dalej otaczała go ta sama martwa warstwa komórek, która tylko czasem złuszczała się razem z jego uczuciami, wymieniając je na nowe, świeże, które można odczuć kilka razy mocniej. - Nie wiem czy jakaś dziewczyna cię zechce z takimi dwiema czerwonymi łopatami zamiast rąk.

    Antek rozchylił lekko usta.

    - Co ty powiedziałaś? - Wyrwał dłoń z jej uścisku. - Jesteś niepoważna.

    Z ust mamy wydobyło się westchnięcie. Była uparta, zawsze stawiała na swoim i nawet wtedy, gdy Antek był jeszcze mały, bezbronny, budził się z koszmarów i wkraczał w nowy sen na jawie, potrafiła oprzeć się jego ogromnym oczom, które świeciły się dla niej w dwóch kolorach. Odmawiała mu słodyczy, gdy wiedziała, że zjadł za dużo, nie kupowała mu ubrań i nowych zabawek, gdy czuła, że Antek nie chciał ich naprawdę, tylko pragnął dopasować się do tej luki w społeczeństwie, w której było dla niego miejsce. Wykształciła w sobie odporność na jego krzyki i lamenty, ale to wcale nie znaczy, że straciła wszelką wrażliwość - wręcz przeciwnie, jeśli Antek naprawdę potrzebował pomocy, stała obok niego z wyciągniętą ręką.

    Odwróciła się do niego bokiem. Antek wyjrzał za okno, chcąc jak najwyraźniej zaznaczyć swoją irytację. Westchnął, to auto całe było nabrzmiałe od jego westchnień, tyle ich słyszało, dało się je wyczuć od razu podczas wsiadania, gdy kładły się z całym swoim ciężarem na barkach, pełzły wzdłuż karku, kręgosłupa, cienkich żyłek na ramionach. Złapał za klamkę i szarpnął nią, ale drzwi się nie otworzyły.

    - O Boże. - Przetarł twarz ze zmęczeniem. - Teraz jeszcze zamierzasz mnie tutaj uwięzić. Świetnie.

    Kobieta uśmiechnęła się lekko, jak gdyby zadowolona z siebie.

    - Szkoła jest tam. - Antek wskazał palcem budynek. - Będę w środku za jakąś minutę. Moje ręce to przeżyją.

    - Nie byłabym taka pewna - odpowiedziała, wyciągając w jego stronę te cholerne rękawiczki, które wzbudzały w Antku złe uczucia, jak gdyby były czymś więcej, niż zwykłymi, czarnymi rękawiczkami. Dla niego symbolizowały brak wolności i także dojrzałość do podejmowania decyzji, swego rodzaju wkroczenie w dorosłość, co zupełnie go przygnębiało. Zakładając je, odrzuciłby ten swój młodzieńczy bunt, zmieniłby się, przekształcił w osobę, która utrzymuje całą rodzinę i rozlicza się z PIT-u. Zmierzył się wzrokiem ze swoją mamą, miała czarną, elegancką sukienkę, włosy spięte klamrą, wokół jej szyi wisiał naszyjnik z zawieszką.

    - Nie jestem już małym dzieckiem - powiedział w końcu. Na tyle było go stać.

    - Nieprawda. - Pokręciła głową. - Jesteś. Dla mnie zawsze będziesz małym dzieckiem, Antoś. Już na wieczność. - Uśmiechnęła się ciepło. Antek pomyślał, że ten uśmiech topił serca, tak jak słońce na zewnątrz topiło śnieg. Nie chciał pozwolić, by roztopiło także jego wnętrze. - Weź je. - Znowu wyciągnęła ku niemu rękawiczki.

100 DNI DO MATURYOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz