ROZDZIAŁ 25.

68 19 4
                                    

Potrzebował uciec. Jak najdalej od Warszawy, jak najdalej od siebie.

    Przyjechał do domu, mając nadzieję, że jego rodzice nie zdążyli jeszcze wrócić z pracy. Szukał swojego telefonu w ich sypialni, znajdując go schowanego w szafce nocnej. Miał kilka nieodebranych połączeń od Zosi i wiadomości, które zostawiła Tosia. Antek wybrał jej numer, kiedy jeszcze zbiegał po schodach. Odebrała tuż po piątym sygnale (Antek je liczył, nieważne jak długie mu się wydawały).

    - Halo?

    - Tosia. Cześć.

    - Cześć. - Mógłby przysiąc, że słyszy, jak Tosia uśmiecha się do słuchawki, nawet jeśli to niemożliwe. - Jesteś zajęta?

    - Nie do końca. Coś się stało?

    - Nie wiem - powiedział, biorąc w garść klucze do auta. Podrzucił je kilka razy, obserwując, jak wirują w powietrzu, by po chwili zderzyć się z jego dłonią. - Nie chciałabyś się gdzieś przejechać? Gdziekolwiek.

    - Jasne. Czemu nie.

    - Podjadę po ciebie. Chyba pamiętam, gdzie mieszkasz.

    Pojechali w to samo miejsce, w którym Tosia opowiedziała mu o swoim tacie. Siedzieli na tym samym, przewalonym konarze drzewa i uśmiechali się do siebie w ten sam sposób, co wtedy. Tylko wnętrze Antka było teraz trochę inne, jeszcze bardziej pomięte i jeszcze bardziej ciemne. Nie mógł przestać myśleć o Tymku i o Idzie, nawet kiedy Tosia siedziała obok niego i wyglądała tak piękne, a jej palce ozdobione pierścionkami zaciskały się wokół jego dłoni. Próbował odpowiadać na każde jej słowo, ale z czasem ich zabrakło i nie potrafił już nic z siebie wykrztusić.

    Gdy zapytała, czy wszystko w porządku, coś w nim pękło. Siedzieli tu już jakąś godzinę i wokół nich zrobiło się szaro, ponuro, drzewa z przyjaciół zmieniły się we wrogów, którzy przy najbliższej okazji postarają się odebrać człowiekowi oddech, niszcząc najpierw samych siebie, zrzucając liście i trwając w nagości. Antek patrzył przed siebie, gdy opowiadał jej o wszystkim, czując, jak łzy ospale suną w dół po polikach, by zawisnąć na jego brodzie i ostatecznie spaść, wsiąknąć w glebę. Przez chwilę milczała, po prostu trzymając jego rękę coraz mocniej, mocniej, mocniej. Zdążył wyjąć paczkę papierosów skradzioną z szuflady ojczyma i jego zapalniczkę.

    - Antek - zaczęła - pamiętasz, co mówiłam, kiedy szliśmy wszyscy razem na schodki? - Pokręcił głową, wypuszczając dym z płuc. - Mówiłam, że Tymek sam potrzebuje kogoś do opieki. Powiedziałeś mi wtedy, że go kochasz.

    - Bo kocham. - Wzruszył ramionami. - Ale jakie to ma znaczenie?

    - Właśnie takie. Kochasz go, Antek, a on kocha ciebie. I ta miłość będzie was przywracać na dobrą drogę, taką, na której się spotkacie.

    - To brzmi jak zdanie wyrwane z książki.

    - To brzmi jak zdanie wyrwane z życia. Taka jest prawda - powiedziała, odchylając się i patrząc w niebo, na którym pojawiały się pierwsze gwiazdy. - Ludzie, którzy są w twoim życiu, stają się gwiazdami. Dopóki nie zgasną, będziesz widział ich każdego dnia, we wspomnieniach albo fizycznie, dwa kroki od ciebie. Ale nawet jeśli zgasną, ich światło dalej będzie przy tobie, o tutaj - dodała, kładąc swoją dłoń na jego sercu, czuła każde jego uderzenie. - Czy to ma w ogóle sens? - spytała, śmiejąc się cicho. - Mam dwójkę z fizyki. I chyba za dużo poetyckości na co dzień.

    - Nie wiem - odpowiedział, uśmiechając się słabo. Złapał się za tył głowy, niespokojnie przesuwając palcami po swoich włosach. - Musiałbym spytać Wojtka. On się na tym zna.

100 DNI DO MATURYOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz