Frank Morrison

47 3 2
                                    

To było takie proste.

Wystarczyło zrobić to, co zawsze. Czynić swą powinność. Spełnić się w swej pasjonującej misji, którą narzuciłem sobie za sprawą Bytu.

Zabić.

Łatwa, szybka, bezproblemowa robota, bo moja ofiara leżała na ziemi tuż przede mną. Nie musiałem nawet jej tykać, wystarczyło, że poczekałbym paręnaście minut, może godzin w zależności od jej żywotności, by ta wykrwawiła się na ziemi i zamarzła.

Tak byłoby lepiej. I dla niej, i dla Legionu...

"Nie. Tu nie chodzi o nas – o Legion. Tu chodzi o mnie – Franka Morrisona, czyli kogoś, o kim starałem się zapomnieć, przyodziewając maskę Legionu.".

Stało się, że pasek od mojej maski pękł i obecnie leżała na podłodze obok mnie. Nie mogłem się za nią skryć, a bez niej, porzucenie Morrisona dla Legionu było niemal niemożliwe. Musiałem być swoją ludzką wersją – nadal zajebistą, ale myślącą i posiadającą wyrzuty sumienia. I właśnie w tym cholernym momencie musiałem się na NIĄ natknąć. Pośród bieli skalanej krwią, dostrzegłem niespodziewanie cudowny, niszczycielski ogień będący uosobieniem furii oraz chaosu. Znałem ten ogień, a kiedy przycichł i zniknął, zorientowałem się, że znam także dziewczynę, która go wywołała.

"Jak mogłem to schrzanić?" — zadałem sobie pytanie, wpatrując się w nieprzytomną dziewczynę leżącą na starej pryczy.

Siedziałem na podłodze tuż obok. Była na wyciągnięcie ręki, tak blisko, że w każdej chwili mogłem spełnić swą powinność i ją udusić.

Przetarłem spoconą twarz dłonią. Przytarganie jej do chaty nie stanowiło dla mnie większego problemu, w sumie to miałem spore doświadczenie w targaniu ludzi, którzy się szamoczą, i nabijaniu ich na hak, by na wzór zarżniętej świni, wykrwawili się tam, po czym posłużyli za potrawkę dla wiecznie złaknionego Bytu. Problemem były jednak inne sprawy.

Zdawała się emanować ciepłem niczym wielkie, burzliwe ognisko. Jednakże jej ubrania pozostały nietknięte przez ogień, skórę zaś miała kredowobiałą i lodowatą.

Na domiar złego, (a może dobrego?), miała trzy głębokie, krwawiące rany, z czego jedna...

"To tylko mała, maluteńka raneczka... śmiertelna raneczka... przebite serce... totalny luzik. Nie ma się czym stresować!". — Gdy tylko przemknęło mi to przez myśl, zalała mnie fala furii. Trzasnąłem pięścią w ścianę chatki z całych sił.

Coś z tą raną było jednak nie tak. Zdawało mi się, jakby świeciła płomieniem od środka.

Z niemałym zaintrygowaniem przyglądałem się ziejącej dziurze w jej piersi, próbując dojrzeć coś, czego podejrzewałem, że i tak nie ma.

Serca.

Postanowiłem, że i tak zostanie moją ofiarą. Tyle że... nieco później. Musiałem wycisnąć z niej odpowiedzi na wykwitłe w mym wspaniałym umyśle pytania.

"Czemu, do kurwy nędzy, od razu nie umarła, a z jej ran ulatuje dym?". — Przemknęło mi przez myśl, gdy nachylałem się nad nią, aby zerknąć na ranę.

— C-co ty robisz? — wyszeptała słabym tonem, wpatrując się we mnie z obrzydzeniem.

Wyprostowałem się pospiesznie. Serce zabiło mi mocniej.

"Obudziła się! Co mam niby odpowiedzieć? Rzucić: to nie tak jak myślisz!, jak w jakiejś tandetnej telenoweli, które uwielbia oglądać Susie?".

— Gdzie ty się patrzysz?

— Patrzę ci na piersi. I co teraz? — zapytałem złośliwie, czując jednak, że palą mnie policzki. — Wykorzystuję okazję, bo i tak nie możesz się ruszać.

The LegionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz