Godzinę później, odziana w najbardziej nie moją sukienkę ever, wchodziłam wraz z bratem do domu rodziców. Tata, kiedy mnie zobaczył, uniósł brwi w niemym pytaniu: „serio się tak przejęłaś tą czterdziestką?", ale grzecznie nie skomentował. Zapewne na widok rozkloszowanej beżowej kiecki w kratkę do połowy łydki uznał, że nie kopie się leżącego.
Mama najwyraźniej nie rozumiała problemu:
– Śliczna sukienka! – zachwyciła się tym cholernym paskudztwem. – W końcu zaczęłaś się ubierać adekwatnie do wieku!
Kurwa!
– A gdzie Jędruś?
Kurwa po raz drugi.
– Nie ma – warknęłam.
– Jak to nie ma? – Mama wyglądała na szczerze rozczarowaną. – Tylko mi nie mów, że ma dyżur w twoje urodziny? Ja wiem, że on jest bardzo zajęty, ma na głowie szpital i pacjentów, ale to w końcu twoje czterdzieste urodziny. Ktoś inny mógłby przecież poprowadzić tę operację...
– Jezu! Mamo! – podniosłam głos. – Andrzej nie operuje ludzi! Nie ma na głowie szpitala! Jest lekarzem na oddziale wewnętrznym! Jednym z kilkunastu!
W korytarzu zapadła nagła cisza. Matka spojrzała na mnie wzrokiem pełnym urażonej niewinności przemieszanej z tak wielkim rozczarowaniem, że choćbym stawała na rzęsach, chyba nie zdołałabym tego naprawić. Dlatego nie próbowałam. Po prostu weszłam, wyminęłam matkę oraz zaskoczonego moim wybuchem ojca, a potem zatrzymałam się na końcu wąskiego korytarza i czekałam, aż Adam zamknie drzwi.
– Nie musisz na mnie krzyczeć – przerwała ciszę mama.
– Przepraszam. – Opuściłam głowę. – Nie powinnam.
– Ano nie powinnaś – przytaknął ojciec. – Wejdźcie do dużego pokoju. Mama nakryła do stołu. Jest rosół, kluski śląskie i rolada.
Adam skrzywił się przy rosole, ale zmilczał. Żadne z nas nie lubiło też rolady. Zgadnijcie, kto był fanem tego dania. Andrzej Ciaputek Kowalski, jasne, że on. Skoro jednak raz już naskoczyłam na matkę, uznałam, że wstrzymam się na razie z komentarzami. I tak paskudnie się czułam, a przecież zamierzałam złamać jej serce.
Zasiedliśmy przy stole w kompletnej ciszy. Adam zerkał na mnie co jakiś czas, chyba próbując dodać mi odwagi. Ojciec przyglądał nam się ze zmarszczonymi brwiami, a mama niemal nie mogła oderwać rozpaczliwie smutnego wzroku od pustego krzesła. Ja zaś z każdą chwilą czułam się gorzej. Kiedy zaś czułam się fatalnie, bywałam wyjątkowo niesympatyczna. Mimo to nadal trzymałam język na wodzy.
Mdły rosół, według receptury mojej teściowej, rósł mi w ustach. Adam czuł tak samo, lecz i tak jadł. Miał przy tym taki wyraz twarzy, jakby bolał go każdy ząb. Mama zdawała się tego nie zauważać, wpatrzona w stołek, na którym na rodzinnych spotkaniach siadał mój mąż. Cholera, jak zakochana nastolatka!
– Potem przyjedzie? – Nie wytrzymała w końcu.
– Szczerze wątpię – wymamrotałam. – Hemoroidy leczy.
Adam parsknął śmiechem, aż opluł maminy obrus na specjalne okazje.
– Hemoroidy?! – Mama podchwyciła temat. – Biedulek! Nic nie mówił. A i dziwić się nie ma czemu. To trochę wstydliwy temat. I ponoć bardzo dokuczliwa przypadłość. Ja nie miałam, ale ciocia Grażynka się nacierpiała...
– No – przytaknęłam, patrząc na duszącego się ze śmiechu Adka. – Andrzej też się strasznie męczy. Jęczał przy tym, że trudno zapomnieć.
– Gośka! – Mój brat charczał.
– Jęczał? – dopytywała mama.
– Aha. Adaśka zapytaj. Nie mógł uwierzyć, że szwagier aż tak potrafi.
– Gośka, kur...
– Adam! – powstrzymał go tata. W domu Malczyków nigdy się nie przeklinało. Dziwne, kurwa, nie?
– Ja może ciocię Grażynkę o tę maść, co to jej pomogła, zapytam... – Niezrażona mama już wstawała od stołu, żeby dzwonić do siostry.
– Nie, mamuś, nie trzeba. – Uśmiechnęłam się nieszczerze. – Pamiętasz: Andrzej jest lekarzem. Znalazł świetny masażer na tę swoją dolegliwość.
Adam bez słowa wstał od stołu i wyszedł z pokoju.
Tata patrzył na mnie poważnie. Oho! On się nie dał nabrać. Pieprzony glina.
– Co? – burknęłam.
– Nie rób z tata wariata. – Pokręcił głową. – O co chodzi?
Wzruszyłam ramionami.
– Dlaczego Adaś wyszedł? – zainteresowała się mama. – Chodzi o te hemoroidy? Niby to nie temat do rozmów przy stole, ale nie wiedziałam, że synuś taki wrażliwy.
Ojciec wciąż wbijał we mnie ostre, policyjne spojrzenie, od którego siedzisko pod moim tyłkiem zaczęło się jeżyć, wrzynając cholernie ostre szpilki w tę szlachetną część mojej osoby. Kręciłam się na krześle, żeby jakoś zniwelować ten dyskomfort, ale ojciec nie odpuszczał. Westchnęłam i już otwierałam usta, by w końcu powiedzieć, co się stało, gdy rozbrzmiał dzwonek do drzwi. Mama zerknęła na mnie z nadzieją i poderwała się z krzesła, bezgłośnie mówiąc coś, co podejrzanie przypominało: „Jędruś".
Szczerze: też się wystraszyłam, że to ten dupek, dlatego pobiegłam za nią. W korytarzu wyprzedził mnie Adam, więc już we trójkę pędziliśmy do wejścia, przepychając się niczym dzieci do darmowych lodów. Dzwonek ponaglał nerwowym bzyczeniem, a ja miałam wrażenie, że robi to coraz głośniej, chociaż wiedziałam, że to niemożliwe. Matka albo też tak sądziła, albo była najbardziej zdeterminowana, bo pierwsza złapała za klamkę, po czym szarpnęła gwałtownie.
I tak. To był ten dupek.
– Jędruś!!! – wykrzyknęła mama.
Cholera! Zaraz poleci tekstem z Potopu!
– Wchodź, synuś! Wchodź! – Jednak się powstrzymała.
– Nie! – wrzasnęliśmy jednocześnie z Adamem.
Andrzej stał w progu z niezdecydowaniem wymalowanym na twarzy. I serio, chciałam zobaczyć w tej zakazanej mordzie wyrzuty sumienia albo przynajmniej żal czy smutek, czy uj wie co, cokolwiek, co by sugerowało, że te nasze dwadzieścia wspólnych lat miało znaczenie, a to, co widziałam rano, tylko mu się przytrafiło, nie zaś należało do rytuału. Tak bardzo chciałam to zobaczyć, że wbiłam wzrok we wciąż jeszcze męża.
No i, cholera, nie zobaczyłam.
– Słuchaj, Gośka – zaczął Andrzej spokojnym, rzeczowym tonem, jakiego miał zwyczaj używać wobec pielęgniarek na oddziale. I to tych mniej bystrych, które potem, za ich plecami, określał „ćwierć tumanami". Słyszałam to tyle razy, że mi się utrwaliło. I określenie, i ton. A że usłyszałam go w stosunku do siebie...
– Spierdalaj – przerwałam mu równie spokojnym, rzeczowym tonem.
– Małgorzata! – Mama złapała się za serce.
– Gośka... – Andrzej zrobił krok w moim kierunku, więc cofnęłam się gwałtownie, ale on nie przejął się tym specjalnie i zrobił kolejny krok. – Musimy pogadać.
– Słyszałeś. – Adam stanął między nami, zasłaniając mnie tymi swoimi stu osiemdziesięcioma pięcioma centymetrami i zdumiewająco szerokimi barami. Kurde, brat chyba ostatnio ćwiczył.
– Adam! Gośka! Rany boskie! – Ooooo, mama nadużywała Bożego imienia. Było źle.
Tyle że ja miałam to chwilowo w dupie. Olałam rodzicielkę i ponownie grzecznie starałam się, żeby jej zięciunio poczuł ekscytację z nadchodzącej podróży:
– Spierdalaj. – Wskazałam drzwi i odwróciłam się do gnoja plecami.
– Jezus Maria! – Znowu mama. – Staszek!
Przywołany ojciec pojawił się w tym samym momencie, w którym mój nieuczący się na błędach małżonek spróbował złapać mnie za ramię. Poczułam tylko muśnięcie, bo Adek wykazał się niesamowitym refleksem. Odepchnął Andrzeja, też ignorując świdrujący krzyk matki.
– Spokój! – krzyknął ojciec.
Mama błyskawicznie ucichła.
Stałam twarzą do taty, więc zobaczyłam, jak przywdziewa tę swoją maskę. Pozorna obojętność. Dystans i chłód. Trzeba go było dobrze znać, żeby się zorientować, jakie emocje buzują pod tym całym zimnem. Bo buzowały. Widziałam to w szarych oczach.
Mój tato był kiedyś jednym z lepszych gliniarzy w śląskiej dochodzeniówce. Jego koledzy mawiali, że miał nosa. Instynkt, dzięki któremu bezbłędnie rozwiązał niejedną prawie nierozwiązywalną sprawę. I chociaż minęło sporo lat, odkąd odszedł na emeryturę, wciąż miał to coś. Coś, co w jednym momencie, w jednym tylko spojrzeniu pozwoliło mu dostrzec, że jego ukochana, mała córeczka, w której nadal widział tę dziewięciolatkę idącą w białej kiecce do pierwszej komunii u Jana Chrzciciela... że ta mała córeczka została skrzywdzona.
– Adam – zwrócił się spokojnie do syna. – Czy Andrzej ma prawo tu być?
Na chwilę zapadła cisza. Nawet ten kretyn, Kowalski, nie odważył się odezwać.
– Nie, tato – odpowiedział po kilku sekundach mój brat. – Pan Kowalski nie należy już do rodziny.
Mama sapnęła zdumiona. Tata nie. Tata minął mnie, po czym złapał Andrzeja za ramię i wypchnął za drzwi.
A następnie zamknął je i ze spokojem zwrócił się do mnie:
– Chodź, Małgoś. Zdaje się, że masz nam sporo do opowiedzenia. A matka upiekła ciasto. Co prawda sernik, ale w obecnej sytuacji zjemy i to.
Nikt nic więcej nie powiedział, bo sernik lubił w tej rodzinie tylko Andrzej Kowalski.*
Długo nie mogłam zasnąć tej nocy. Adam wrócił do siebie, rodzice poszli spać, a ja leżałam w łóżku, w pokoju, w którym na ścianie wciąż wisiał plakat Jona Bon Joviego, i gapiłam się na sufit. Jeden cholerny dzień. Tylko jeden, a moje życie stanęło na głowie, po czym pieprznęło na dupę. I teraz leżałam i nawet nie miałam siły płakać. W tym całym pierdolniku nie przestawałam myśleć o Kamie. Reszta była bez znaczenia, z resztą jakoś dam sobie radę. Ale świadomość, że moje dziecko straci normalną rodzinę, łamała mi serce. Już za samo to pragnęłam wykastrować Kowalskiego. I nieważne, że to dziecko ma dziewiętnaście lat i jedną nogą jest na studiach. Dla mnie wciąż było malutką dziewczynką, która rozdając buziaki, rozchylała usta, przez co całowany zawsze kończył obśliniony.
Westchnęłam, następnie sięgnęłam po komórkę, żeby znaleźć fotkę sprzed piętnastu lat, z Kamą śliniącą mi policzek. Lubiłam na nią patrzeć w tych gorszych chwilach. Zwłaszcza w tych, gdy zastanawiałam się, po cholerę wyszłam za Andrzeja, mając tylko dwadzieścia lat. To zdjęcie przypominało mi dlaczego i utwierdzało w przekonaniu, że było warto. Używałam go w najgorszych momentach, takich jak ten: najgorszy z najgorszych. Przesunęłam palcami po wyświetlaczu, powiększyłam fotografię, a potem pocałowałam czoło córeczki.
Akurat wtedy komórka zawibrowała w moich palcach. SMS. Otworzyłam go, niemal pewna, że to znowu Andrzej. Dzwonił chyba ze sto razy, odkąd ojciec wywalił go za drzwi, a ja konsekwentnie ignorowałam połączenia.
Ale nie, to nie był Andrzej, tylko Krzysiek. Cholera! Kompletnie o nim zapomniałam, a on napisał kilka wiadomości, których nie przeczytałam, przekonana, że to mój mąż. Pierwszą po dwudziestej pierwszej:
„Co z tym drinkiem?"
A następnie:
„Czekam".
„Rodzice jeszcze siedzą?"
„Nie możesz pisać?"
„Będę czekał do oporu. Ta twoja sukienka nie pozwala mi o tobie zapomnieć. Jeśli trzeba, będę grzeczny. Tylko przyjdź. Opijemy trzydziestkę".
Ostatnia brzmiała: „Nie gniewaj się, Małgosiu. Proszę. Wybacz mi". Najwyraźniej Krzyś w końcu pojął, że przesadził, zapraszając na noc mężatkę.
Spojrzałam na zegarek. Dochodziła północ. Przez sekundę, może dwie, zastanawiałam się, czy jednak nie pojechać do Smolorza. Odpłaciłabym mężowi pięknym za nadobne. Szybki, bezosobowy seks dla podratowania samooceny, którą podważył Ciaputek Kowalski, pieprząc dwudziestojednolatkę w moje urodziny w naszym małżeńskim łożu.
Tak, przez sekundę, może dwie pozwoliłam sobie na takie niegrzeczne marzenie. A później odłożyłam komórkę i przycisnęłam policzek do poduszki. I w końcu zasnęłam.
CZYTASZ
Mała
ChickLitRomans z humorem i nutką pikanterii. Świetna zabawa i gorące doznania gwarantowane! Dla kobiet po trzydziestce, i nie tylko. Miałam wszystko poukładane. Małżeństwo z dwudziestoletnim stażem, dom na przedmieściach, dobra praca, a w niej mężczyzna, o...