Capitolo dieci

128 15 8
                                    

[Jung Woo Young: Como, Włochy, Teraz]

-Grazie [Tł. Dziękuję] - San, jak na zawołanie swego ojca odciągnął swój spalony nadgarstek, opuszczając go wzdłuż swego ciała, tak, jakby nic się nie stało. Jakby żaden ból nigdy nie nastąpił. Starałem się odwrócić spojrzenie, jednak nie potrafiłem... był taki ładny. Tak bardzo chciałem go uściskać, obiecać, że już wszystko będzie dobrze. Obiecać, że już nigdy nie będzie sługą swego ojca.

-Niewiele czasu brakuje, nim Santano zajmie odpowiednie mu miejsce. Na mocy więc swego prawa, zamierzasz zaślubić go z kimś? - Spytał znów ten sam Azjata, wydając się niemal niewzruszonym całym pokazem siły i poddaństwa, który został mu dany. Moje serce zamarło na jego słowa. On miał... miał za kogoś wyjść? Kochać inną? - Mam wiele córek, które raczyłyby uczynić wszystko, dla przedłużenia sojuszu z tobą, mój druhu.

-Przemyślę twą ofertę - Przełknąłem przerażony... Wiedziałem, że miłość dla niego nigdy nie grała roli, jednak zmuszenie Sana skoro wiedział, iż ten kocha kogoś innego...? Nie. On nie wiedział. San nigdy tego nie wyznał. Nigdy nie powiedział, iż kocha kogoś takiego, jak ja. Zapewne i tak nie liczyłby się z tym sprzeciwem... nie liczył się z niczym. Rozumiałem więc Sana, który tak rozpaczliwie chciał uciec. Tu nie liczyło się to, co myślał, czy czuł. Nie liczyły się jego zamiary, czy istnienie. Nie mógł mieć moralnoci, uczuć... swego życia.

-Dobrze więc, pospiesz się jednak, gdyż w dniu, kiedy obejmie on władze, na zawsze stracisz możliwość kontroli nad nim - Dostrzegłem, jak ojciec Sana skinął głową na zgodę tych słów, a w mojej głowie pojawił się pomysł. Kiedy ten straci swe życie, straci też władzę, jaką ma nad Sanem, a on będzie mógł zarządzać tym, co wybudował jego poprzednik. Tak działało to dziedziczenie. Tego oczekiwało tak wielu z tej mafii.

San jednak nie mógł go zabić. Było to zbyt trudne, gdyż właśnie tego oczekiwał jego ojciec, wiedział, iż musi mieć się na baczności, aby nie postradać ducha z ręki swego syna.

Jednak... nie mógł spodziewać się wszystkiego, nieprawdaż? Nie mógł spodziewać się ataku od najsłabszego ogniwa. Każdy miał swój słaby punkt.

-Ładne zwierzątko, jak się wabi? - Zadrżałem, zerkając w górę na Azjatę, który przypatrywał mi się z dziwnym wyrazem twarzy... Tak, jakby był głodnym, jednak nie interesowało go pożywienie. Nie znowu proszę...

-Woo, czy jakoś tam, ale w rzeczy samej, jest ładnym... bardzo - Mruknął ojciec Sana, jednak choć na sekundę nie spojrzał w mym kierunku. Poczułem poniżenie i wstyd, wiedząc, iż zapewne rozpamiętuje w tej chwili wszystko, co dostrzegał, kiedy ściągnął moje spodnie. Ten widok miał być jedynie dla Sana, a on... a on zrujnował tę magię. Już sama myśl, iż ktoś znów spróbuje ściągnąć moją koszulkę... rozpiąć pasek moich spodni... Byłem przerażony. Nie chciałem. Nie znów.

-Masz słabość w tych migdałowych oczach, jak widzę - Prychnął Azjata, a ja zmarszczyłem brwi, nie dlatego, że miał rację, ponieważ tak było. Zbyt wielu podobnych do mnie służyło w jego wyzbytych z moralności zastępcach. Byłem zdziwiony, ponieważ ten drugi wyraźnie pobłażał sobie we słowach... w sposób niebezpieczny.

-Chcesz go przetestować? - Co? Spojrzałem na ojca Sana przerażony dogłębnie, nim przeniosłem spojrzenie na czarnowłosego, jednak ten ciągle wydawał się obecnym, apatycznie wpatrując się w dal... Nie mógł na to pozwolić, prawda? Nie mógł sprawić, by on... Nie mogli mu nic zrobić, prawda? Nie mogli go dotknąć... fizycznie.

-Byłbym więcej niż rad - Przełknąłem przerażony, nie wiedząc, co ze sobą zrobić w tejże chwili. Powinienem uciekać? Jak najdalej tylko mogłem? A może wręcz przeciwnie, powinienem grzecznie oddać się ich woli?

Nagle coś szarpnęło za moją obrożę, a ja zostałem zmuszony, aby podnieść się ze swego miejsca.

-Weź go więc i zabaw się dobrze, zwróć mi go jednak bez oznak - Zadecydował ojciec Sana, a ja zamarłem, obserwując w przerażającej ciszy, jak zgrabnie przekazany zostaje srebrny łańcuszek starszemu Azjacie, który przyjął go z zadowoleniem, szarpiąc mnie ku sobie, aż potknąłem się o własne stopy, wpadając na jego przesiąknięte starym koniakiem ciało.

Po raz ostatni spojrzałem na Sana, jednak ten znów pozostał zupełnie niewzruszony...

Ostatnią deską ratunku, starałem się desperacko wyswobodzić z obcego objęcia, milcząc jednak, kiedy żaden dźwięk nie chciał wydostać się z mojego zaciśniętego w strachu gardła. Podążałem spojrzeniem po licznych osobach, jednak te jedynie zerkały w moim kierunku zaciekawione, nim odwracały wzrok ponownie, koncentrując się już na swym przyjacielu, czy też sojuszniku.

Byłem zupełnie sam... osamotniony, w strachu.

Nie mogłem zrobić nic, prócz pogodzić się z losem, kiedy zostałem zaciągnięty od surowego, pustego w ludzką egzystencję pomieszczenia kuchennego, uderzając moim ciałem o jeden z blatów. Zmusił mnie, bym pochylił się gwałtownie, uderzając piersią o metal blatu w pobliżu dawnej kuchenki, przyciskając brutalnie mój kark do gładkiej powierzchni.

-Nie rób tego, proszę - Błagałem przerażony, starając się już rozpaczliwie wyrwać z jego objęć, jednak nic nie wydawało się pomocne, kiedy szybko chwycił moje nadgarstki, owijając srebrnym łańcuchem tę skórę, aż poczułem ból, szarpiąc się bez skutku.

-Dobry zwierzak milczy, gdy jego pan robi to, co zapragnie.

Było już za późno.

Il mio angelo // WooSanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz