Rozdział 1

482 47 244
                                    

"Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj."

William Szekspir, "Burza"

____________


Kilian

Ludzie przestali umierać – i nie miałem na myśli tylko przyczyn naturalnych. Wszyscy niespodziewanie stali się nieśmiertelni. Nie było mi to obojętne. Nawet się cieszyłem. Zawsze bałem się nagłej śmierci. Kilkukrotnie kończyłem w szpitalu z ciężkimi ranami i myślałem wtedy, że koniec nieuchronnie się zbliżał.

Teraz wszystko przeminęło. Przez pierwsze dni ludzie przeżywali szok. Znajdowali się tacy, którzy skakali z najwyższych budowli, przesiadywali pod wodą aż do utraty tchu, lecz nawet oni przetrwali. Spali długo, gdyż obrażenia potrzebowały odpowiednio dużo czasu na regenerację, ale ostatecznie wszyscy się budzili i powracali do domów.

Przytrafiły mi się podobne sytuacje. Najbardziej działała na mnie pierwsza. W trakcie wyjazdu zostałem napadnięty. Nie pamiętałem wiele z tamtego dnia. Po rzekomej śmierci leżałem w łóżku przez około tydzień. Miałem wyjątkowo dziwne sny. Zdążyłem zapomnieć o większości z nich. Kojarzyłem tylko dziwne, obskurne schody. Zapewne oznaczało to tyle, co nic. Do tej pory wszelkie imaginacje przypominały życie po wciągnięciu odpowiedniej dawki narkotyków. Raczej nikt o zdrowych zmysłach nie śnił o seksownych szkieletach na latających jednorożcach.

Usłyszałem głośne szczekanie. Uniosłem na moment wzrok. Westchnąłem głośno. Mój pies znów terroryzował dzieci bawiące się na placu zabaw nieopodal. Zazwyczaj mi to nie przeszkadzało. Nawet jeśli by się na nie rzucił, to w końcu by się obudziły. Problem w tym, że już raz musiałem płacić odszkodowanie, bo matki się przyczepiły.

Odszkodowanie za spokój od dziecka na przynajmniej tydzień.

— Cerber! — krzyknąłem donośnie. Gwizdnąłem. Pies posłusznie przybiegł, merdając radośnie ogonem. Położył się obok mnie. Po chwili wstał i wziął najbliższy patyk. Rzuciłem kawałkiem drewna w dal, żeby ukochany czarny labrador mógł się wybiegać.

W międzyczasie ktoś do mnie podszedł. Była to wysoka, pokaźnych gabarytów kobieta o rudych włosach. Spoglądała morderczym wzrokiem. Założyła ręce i zaczęła tupać nogą.

— Czy to pański pies? — spytała. Wyraźnie słyszałem, że ostatnie szramy grzeczności powstrzymywały ją przed rozpoczęciem rozmowy od pretensji.

— Tak — odpowiedziałem spokojnie, z aroganckim uśmieszkiem. — Jakiś problem?

Puściły jej hamulce.

— Co pan sobie wyobraża?! — Wskazała na Cerbera palcem. — Ten pies stanowi ogromne zagrożenie! Doniosę straży!

— Zrobił coś złego?

— Wystraszył dzieci!

— To nie mój problem. — Wzruszyłem ramionami. — O ile żadnemu nie odgryzł nogi, to nic się nie stało. Zresztą. Dzieci i tak przeżyją.

— Popierdoliło się wam w głowach od tej klątwy! — Odwróciła się na pięcie.

Odeszła pospiesznym krokiem. Zabrała – zapewne swoje – dzieci z placu zabaw, po czym prędko się ulotniła. Zaśmiałem się gorzko. Klątwa. Tak nazywali to starsi ludzie i wszyscy ci zapatrzeni w religię. Od dwóch lat dzień dnia składali dary wymyślonym bogom w nadziei, że zdejmą fatum. Dziwiłem się, że nie stracili nadziei. Gdybym kiedykolwiek wierzył w nadprzyrodzone moce, to teraz podupadłbym na duchu.

Cursed immortalityWhere stories live. Discover now