Rozdział 2

268 37 273
                                    

Kilian

Lubiłem swoją pracę. Wydawało mi się, że nie wszyscy ludzie mogli pokusić się o wypowiedzenie tego zdania w pełni zgodnie z prawdą. Mogli mówić, że wstawali z uśmiechem, później chodzili do końca dnia z bananem na twarzy, ale na pewno trafiły się momenty, kiedy najchętniej rzuciliby robotę, gdyby im za nią nie płacono.

Ja nigdy nie chciałem zrezygnować. Zawsze z niecierpliwością czekałem na wiadomość o nowym zleceniu.

Na szczęście oczekiwanie nie trwało zbyt długo.

Liścik zawsze zostawiano w tym samym miejscu. Położony pod kamieniem w ogrodzie. Był ranek i rosa nieco zmoczyła papier, ale tekst nie rozmazał się na tyle, by nie dało się zrozumieć treści.

Dziś wieczór
Karczma Klausa

Uśmiechnąłem się wrednie. Zgniotłem kartkę i wróciłem do domu. W pokoju spaliłem ją, napawając się zapachem spalenizny. Spoglądałem na zegar. Nadawca nie musiał podawać konkretnej godziny. Znałem Erhardta na tyle, że wiedziałem, o której zachodził do karczmy. Dwudziesta druga. Równo wtedy przekraczał próg drzwi, zamawiał to samo whiskey, po czym siadał przy najbardziej oddalonym stoliku.

— Kilian, czy ty znów coś palisz? — Rozległ się donośny głos matki zza drzwi.

Westchnąłem. Zawsze przerywała rozmyślania w nie najlepszych porach.

— Już otworzyłem okno — odparłem obojętnym tonem.

— Mam nadzieję... — Było ją lepiej słychać. Prawdopodobnie podeszła bliżej pokoju. — Zrobić ci śniadanie?

— Nie jestem głodny.

— Na pewno?

Nie, kurwa, dla jaj...

— Mamo, czy ja mówię po chińsku? Zechcę, to sam sobie zrobię.

Odeszła bez słowa.

Znalazłem notesik pośród bałaganu. Zaznaczyłem w kalendarzu iksem dzisiejszą datę. To zwyczaj przy każdym nowym liściku. Dzięki temu wiedziałem, w których miesiącach robiłem największy zysk. Spojrzałem na maj. Obecny okres. Nietypowo często dostawałem zlecenia. Dla porównania położyłem obok kwiecień. Policzyłem czerwone krzyżyki. Jedenaście zadań – pierwszego, piątego, ósmego, dwunastego, czternastego, siedemnastego, dwudziestego, dwudziestego trzeciego, dwudziestego piątego, dwudziestego siódmego i trzydziestego. Ani jednej misji z dnia na dzień.

Tymczasem maj obfitował w takowe. Najbardziej zapracowany byłem od jedenastego do trzynastego. Trzy pod rząd. Zsumowałem jeszcze zlecenia z maja. Połowa miesiąca, a przede mną już dziesiąte zadanie. Podświadomość mówiła mi, że to musi coś znaczyć i niekoniecznie to coś dobrego.

Jednakże potem kazałem się jej zamknąć. Więcej misji to więcej pieniędzy.

Reszta mnie nie obchodziła.

Około ósmej matka wyszła do pracy. Mogłem w końcu swobodnie zejść i zjeść. Wcześniej tylko wysłuchałbym masy gadaniny, która latała mi koło nosa. Odkąd zmarł ojciec, rodzicielka stała się nieznośna. Przywykła, że nie musiała wkładać w moje wychowanie nawet maleńkiego wysiłku, i teraz nie potrafiła znaleźć ze mną języka. Początkowo krzyczała, denerwowała się, ale przestała. Często ją korci, żeby podnieść głos, ale się powstrzymuje. Czemu? Ciężko powiedzieć, a naprawdę nie interesowało mnie to nawet w najmniejszym stopniu. Obecnie mieszkałem w tym domu tylko dlatego, że prawo zakazywało nieletnim opuszczania rodzinnych stron. Cztery miesiące i będę mieć spokój. Tak niewiele.

Cursed immortalityWhere stories live. Discover now