Rozdział 17

87 20 97
                                    

Kilian

Erhardt był dziwnie cicho. Minęły cztery dni od mojego nieudanego zlecenia na Isabelle, a on nie wydawał się zaalarmowany. Nigdy dotąd nie zdarzyła mi się podobna sytuacja. Spodziewałem się, że dostanę po łbie i mentalnie się do tego przygotowałem, ale wątpiłem w trafność predykcji. Czy Erhardt naprawdę po tym jednym razie uzna, że nie nadawałem się do niczego i pozostało tylko czekać, aż ktoś odstrzeli mnie w nocy? W końcu niejednokrotnie mówił, jak dbał o swoje interesy – a co za tym szło, pewnie też tego, kto stał piedestał wyżej. Także mógł uznać, że się wypaliłem i nie będzie ze mnie najmniejszego użytku.

Zobaczyłem, że niespokojnie stukałem nogą o podłogę. Zacisnąłem zęby. Nie potrafiłem opanować drżenia. Potrzebowałem spaceru. Pieprzyć, że była piąta rano i padało. Inaczej oszaleję. Może przy okazji ktoś mnie zabije i wszystkie problemy znikną w cholerę?

Wyszedłem z impetem z pokoju. Gwizdnąłem. W mgnieniu oka Cerber wybiegł z kuchni i niewiele zabrakło, żebym się o niego wywrócił. Skakał przy drzwiach i merdał ogonem jak szalony.

— Zachowujesz się, jakbyś nie wychodził na spacer przez tydzień — zauważyłem, chwytając za płaszcz.

— Kilian? — Usłyszałem matkę z tyłu i aż zacisnąłem dłoń na materiale.

Czemu ona nie śpi o tej godzinie?

Nie odwróciłem wzroku w jej stronę.

— Co znów? — spytałem nieco uniesionym tonem. — Naprawdę będziesz za każdym razem, gdy będziesz w domu, wnikać, gdzie i po co wychodzę? Nie mam pięciu lat.

— Ciekawi mnie po prostu, czemu idziesz tak wcześnie — odpowiedziała spokojnie. — Nic więcej. Jeszcze pada. Przeziębisz się.

— Wielkie mi zmartwienie. — Narzuciłem odzienie. — Katar mnie nie zabije — prychnąłem. — Zresztą. Nic mnie nie zabije. A to moja sprawa, kiedy i o której idę.

Nie odpowiedziała, a ja nie zamierzałem czekać, aż wymyśli kolejny nieinteresujący argument. Opuściłem dom, puszczając Cerbera przodem. Narzuciłem kaptur, sprawdziłem, czy miałem klucze w kieszeni oraz zakrytą szyję, po czym ruszyłem przed siebie. O tej porze pojedyncze osoby maszerowały do pracy, więc brukowane ulice wyglądały na opustoszałe. Na dodatek deszcz powodował, że wszyscy czym prędzej szli, by nie zmoknąć. Prawdopodobnie w ich oczach przypominałem psychopatę, gdyż nie dbałem o przemoczony płaszcz.

Nie miałem celu. Cerber prowadził skocznym krokiem, chlapiąc wodą z okolicznych kałuż. Skupiłem się na łapaniu spokojnych wdechów. Powstrzymywałem się od ciągłego spoglądania za siebie. Wmawiałem sobie, że nikt mnie nie śledził. Nikt nie spodziewałby się, że wyjdę tak wcześnie. Tego nie będzie w zapiskach rutyny, jeśli ktoś otrzymał takowe. Nic mi nie groziło.

Znów się obejrzałem.

Pusto.

Miałem ochotę strzelić sobie w łeb, żeby wyciszyć durne myśli. Erhardt mówił, jakie obierał metody. A jeśli blefował? Okłamał mnie, żebym trwał w przekonaniu, że byłem krok przed nim? Może dlatego zwlekał z zabiciem mnie? Jeśli to jego wyraźny znak, że na mnie polował? Cholera... Chyba lepiej było zostać w domu. Choć nie. Z doświadczenia wiedziałem, że włamanie się do domu i ciche zabójstwo wcale nie stanowiły większego problemu.

Z myśli wyrwało mnie szczekanie Cerbera. Pogonił jakiegoś przypadkowego kota.

Ułożyłem ręce na biodrach. Trochę za bardzo odpłynąłem. Definitywnie przesadziłem. Może istniała szansa, że skoro ja wzorowo wykonywałem zlecenia, to pomyśli, że ktoś inny go oszukał. Gorzej, jeśli im bezgranicznie ufał.

Cursed immortalityWhere stories live. Discover now