Rozdział 20

68 16 20
                                    

Nāvi

David od rana był strasznie nerwowy.

Początkowo nie wydawało mi się, żeby jakkolwiek zainteresowały mnie jego wrzaski. Wiecznie darł się na pracowników, więc to nic nowego. Jednak łatwo zdobył moje zainteresowanie, gdy usłyszałem wzmiankę o sobie. Uśmiechnąłem się głupio pod nosem i dumnie napawałem się kolejnym niepowodzeniem Davida. Mogłoby być tego znacznie więcej.

— Czy ty sądzisz, że mnie to jakkolwiek obchodzi?! — Rozległ się kolejny wrzask. Tym razem tuż za drzwiami. — Za co ja ci płacę?

— Płacisz mi grosze! — Wyskoczył jakiś mężczyzna. Słyszałem go już przedtem. Zazwyczaj płaszczył się przed Davidem, ale najwidoczniej nerwy nie zniosły presji. Mówił dalej: — Robię najwięcej, jestem na każde twoje zawołanie, więc nie miej pretensji do mnie! Skoro już ja mówię, że czegoś się nie da zrobić, to się tego naprawdę, kurwa, nie da!

I już wiadomo, kto będzie na kolejnym zleceniu...

— Da się, musi się dać! — Przez natężenie tonu, aż Davida dopadła chwilowa chrypa, którą natychmiast odkaszlnął. — Dokładnie to samo mówiliście, gdy kazałem wam znaleźć sposób, żeby zatrzymać tego śmiecia. Znów mam zrobić wszystko sam?!

— Nie robiłeś wszystkiego sam. Gdyby nie my, nigdy byś go nie złapał — wycedził mężczyzna. Rozległ się głośny dźwięk kroków. Usłyszałem tylko, jak David warknął coś pod nosem, ale od kolejnego wybuchu gniewu powstrzymał go kolejny napad kaszlu.

Parsknąłem pod nosem i zacząłem się ironicznie śmiać. Zarówno z nieudolności Davida, jak i z faktu, że dopadła go choroba. Jeszcze parę dni temu wydawało mu się, że nie działo się nic poważnego, tymczasem jego stan się pogarszał. Co prawda, po śmierci i tak wróci, jednak cieszył mnie sam fakt, że trochę się namęczy, zanim umrze.

Drzwi się uchyliły. Zobaczyłem wrogie spojrzenie Davida.

— A ciebie co znów tak bawi? — rzucił nabuzowany.

— A nic. Tak sobie słucham, jak dalej próbujesz. — Uśmiechnąłem się głupio. — Słuchaj, wreszcie muszę ci to przyznać. Jesteś cholernie wytrwały. Uściskałbym cię z gratulacjami, ale cóż... Musisz się obyć bez tego.

— Na pewno jest jakiś sposób. — Zacisnął dłoń na framudze. — Znajdę go wreszcie i zobaczymy, jaki wtedy będziesz humorzasty.

Z moich ust wydał się kolejny cichy śmiech.

— Do ciebie nigdy nie dotrze, David? — Przekręciłem głowę na bok i nie urywałem kontaktu wzrokowego. — Mnie się nie da zabić. Jestem nierozłączną częścią tego świata. Pogódź się z tym wreszcie.

— Niby jesteś taki nierozłączny, a ludzie wciąż się cieszą, gdy ciebie nie ma — powiedział zgryźliwie.

Wtedy dostrzegłem, że David nie przetarł dobrze brody. Wciąż widniało na niej trochę krwi. Wywołało to kolejny wredny uśmiech na mojej twarzy.

— Nie jestem zaskoczony. — Wzruszyłem ramionami. Zanim David zdążył nabrać powietrza na jakąkolwiek odpowiedź, kontynuowałem złośliwym tonem: — I co jeszcze chcesz od siebie dodać? Znów mówić, jaki to jestem zły i podły? Bo gdy mnie nie ma, matki nie opłakują dzieci, nikt nie musi żegnać się ze swoimi kochanymi dziadkami, których zżera rak, a mężowie nie muszą patrzeć, jak gruźlica odbiera im ukochane żony.

Zrozumiał, że ostatni przykład był skierowany szczególnie do niego. Wściekle zmarszczył brwi. Starał się utrzymać gniew, ale coś w nim pękło. Momentalnie maska złośliwego gnoja opadła, a wyraz twarzy złagodniał. Zacisnął dłoń w pięść. Przez chwilę zupełnie się nie odzywał. Starał się na mnie nie patrzeć. Oj, nie lubił, gdy wspominałem o jego cudownej żonie. David dał się porwać wspaniałej miłości i winił wszystkich dookoła za jej śmierć. A już w szczególności mnie. Jakbym miał coś do powiedzenia w tej kwestii. Co prawda nie był pierwszym takim przypadkiem w historii, ale chyba jako jedyny wziął sobie do serca zatrzymanie mnie na dobre.

— Ona nic nie zrobiła... — wymamrotał David pod nosem.

Wyszła za ciebie za mąż. To był jej największy błąd.

— No tak, wybacz, choroba przecież wybiera tylko tych złych — rzuciłem, spoglądając wymownie na Davida.

— Oddaj mi Natalie. — Zacisnął zęby. — Zasługuje, żeby żyć.

Jasne, tylko nie z tobą pod jednym dachem.

Pokręciłem głową z politowaniem.

— Nawet gdybym chciał... — A nie chcę. — To bym nie mógł jej zabrać stamtąd.

— Chcę wiedzieć, jak się miewa.

— Oj, o to się nie martw. Jest tam, gdzie ty nigdy nie trafisz.

David starał się trzymać gniew na wodzy. Wiedział, że wrzaski doprowadzą go jedynie do kolejnej fali kaszlu, która da mu do zrozumienia, że powoli umierał. A ja chciałem, żeby o tym pamiętał.

— Nie wiem, dlaczego wciąż to tak przeżywasz. — Parsknąłem, patrząc ze zniewagą. — Dorośnij. Ona była dla ciebie zbyt dobra, ale z potwora nie zrobisz anioła. Ktoś inny nad nią stał i zesłał na nią chorobę, żeby ją zabrać od ciebie, bo się męczyła.

David wyszedł bez słowa, posyłając wcześniej tylko pogardliwe spojrzenie. Gdy drzwi trzasnęły, znów pokręciłem głową. Westchnąłem. Słyszałem, jak David znów dusił się na korytarzu. Przymknąłem oczy. Znów się uśmiechnąłem. Naprawdę nie mogłem się doczekać, aż łańcuch opadnie i osobiście odbiorę Davidowi jego ostatnie chwile życia.

Zresztą, dokładnie to samo chciałem zrobić z Kilianem. Choć istniała szansa, że pomoże Arvisowi, to nie zmieniało to faktu, że był mordercą niedbającym o własne życie. Nie pozwolę, żeby wyszedł żywy, gdy tylko minie się ze mną. 

Cursed immortalityWhere stories live. Discover now