Prolog

825 61 251
                                    

Green Village, 28 sierpnia, 1998

Larry zaparkował samochód na poboczu i przyciszył muzykę. Spojrzałem na Nicka, kiedy delektował się jointem przy lecących z głośników pomrukach Kurta Cobaina, i poczułem, że Ana szturchnęła mnie kościstym kolanem, wskazując podbródkiem na Larry'ego. Zaciągał się skrętem jakby miał być ostatnim do wypalenia na tej planecie.

Ana nie wyglądała na zadowoloną. Mordowała Larry'ego wzrokiem, czemu się nie dziwiłem. Wyciągnął nas z łóżek przed północą, i nie wiadomo po co, ale stojąc pod oknem mojego pokoju i wołając, abym zszedł, był maksymalnie podjarany owym pomysłem. A teraz wychodzi na to, że zamieniłem ciepłe łóżko na przejażdżkę furą jego wuja gliniarza, by wypalić zioło na obrzeżach Green Village. Nicki zdawał się być zadowolony z takiego obrotu sprawy, za to ja niekoniecznie. Po całym dniu oczyszczania z tatą dna stawu, nie miałem ochoty na imprezowanie. Chciało mi się tylko spać, a teraz i jeść. Bolał mnie do tego łeb, ramiona, a co gorsza zaczynało mi się udzielać od Any wkurzenie. Do tego Nicki niemiłosiernie fałszował, odwrócił czapkę daszkiem do tyłu i udawał, że bębni pałeczkami w perkusję.

— Larry, mam od rana robotę, więc jak chcesz się dzisiaj pałętać po mieście, to jestem kiepskim kompanem. — Oparłem kolano o fotel. — Stary, podrzuć mnie do domu, bo jestem wypompowany i ledwo siedzę.

— A mnie ojciec zleje pasem, gdy zobaczy, że nie ma mnie o tej porze w łóżku. Jezu... Dlaczego dałam się na to namówić?

Obrzuciłem spojrzeniem Anę; siedziała ze wściekłą miną i zaplatała warkocz. Wiedziałem, że nie żartuje, mówiąc o ojcu.

— Rąbnij sobie i nie rozsiewaj negatywnych fluidów. — Nicki wystawił do mnie połowę iskrzącego się skręta.

— Nie chcę, bo mnie zmiecie. Larry. — Pacnąłem w zagłówek jego siedzenia. — Mówię poważnie, odwieź mnie i Anę. Zobaczymy się jutro.

Zignorował mnie, po czym sięgnął do schowka i po chwili oślepił wszystkich wiązką światła. Zasłoniłem twarz ręką.

— Odbiło ci?!

Wydarłem się, a wtedy Larry zmniejszył blask latarki i podstawił ją sobie pod brodę.

— Czas na spacerek, drogie dzieci! — Roześmiał się, imitując kiepski horror. 

Przewróciłem oczami, założyłem ręce i zsunąłem się na siedzeniu.

— Bawcie się dobrze. Zaczekam na was.

Wysiedli bez słowa. W aucie została ze mną już tylko Ana. Podrygiwała nogą, gapiąc się za szybę, gdzie migotało światło i słychać było pokręcony śmiech Larry'ego, taki zupełnie niezdrowy, a co gorsza, wiedziałem, co było jego przyczyną – dragi. Ale  mogłem nic z tym zrobić. Larry powiedział, że mam się nie interesować, a wręcz odpieprzyć i zająć sobą.

— Nie idziesz? — wymamrotałem.

— Alex, on znowu brał jakieś gówno.

Poruszyłem się nieznacznie i wygodniej oparłem głowę o siedzenie.

— Brał.

— I robi to coraz częściej. Zauważyłeś, że ostatnio nie jest sobą?

Wziąłem głęboki oddech i spojrzałem na Anę.

— Zauważyłem, ale to nie jest moja sprawa. Jakkolwiek to teraz brzmi.

— Pogadaj z nim...

— Myślisz, że ostatnio nie próbowałem?

— I co? Nic?

— Oprócz tego, że ryknął na mnie, że nad wszystkim panuje, a to ja mam chore jazdy, to tak, nic. Kazał mi zjeżdżać, a ja się nie pcham tam, gdzie mnie nie chcą.

Popioły Green VillageOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz