Rozdział 8

167 34 196
                                    

Chwilę po wyjściu z domu, zaczęło mżyć. Znajomi Any z Frisco podrzucili nas w okolice parku.  Ana za cholerę nie chciała wrócić po kurtkę, zrobiłem to tylko ja, więc z chęcią skorzystaliśmy z podwózki, skracając spacer, ale i tym samym wydłużając czas spędzony wspólnie przy stoliku.

Ludzie jak zawsze dopisali. Turyści i mieszkańcy całymi rodzinami bawili się przy scenie, na której, pod neonowo pomarańczowym napisem „Halloween Night Green Village", koncertowało czterech facetów.

Rozpoznałem wokalistę – Małego Asha, to znaczy nazywaliśmy go Małym, gdy chodziliśmy do liceum, bo teraz wyglądał jak trener fitnessu. Lubiłem gościa, a nawet pamiętam moment, że się dobrze kumplowaliśmy i grywaliśmy w garażu jego ojca. Ja na gitarze, a Ash walił w bębny. Przez pewien czas planowaliśmy założenie rockowej kapeli, ale Ash zaliczył wpadkę z dziewczyną i w całości poświęcił się ojcostwu.

Przechodząc obok sceny, nabrałem ochoty – po tym, jak Ash skończy występ – by zaczepić go, i zapytać: "Jak leci"? Jednak narastające chęci opadły, gdy nadziałem się wzrokiem na jego żonę, która stojąc z boku sceny, nagrywała wszystko mini-kamerą. Debbie była kuzynką Larry'ego. I była pierwszą, z kilkunastu innych osób, która wyzwała mnie na szkolnym korytarzu od kutasów i świń, gdy po wypadku wróciłem do szkoły.

Raz nawet padło: "Ty morderco".

Dlatego zdecydowałem się nie prowokować losu i nie psuć tego wieczoru.

Przyjąłem taktykę bycia niewidzialnym.

Na jak długo? Zobaczymy.

Zajęliśmy z Aną stolik z daleka od sceny, co mi odpowiadało, bo zmniejszało szansę bycia przypadkowo uchwyconym na pamiątkowym nagraniu.

Odsunąłem Anie krzesło i usiadłem po przeciwnej stronie.

– Pójdę po coś do baru – powiedziała, nie zagrzewając długo miejsca.

– No coś ty, siadaj. Ja przyniosę.

Po dżentelmeńsku pokrzyżowałem Anie plany postawienia mi piwa i skierowałem się do baru. Kolejka nie była długa. Czekałem i wpatrywałem się w podłogę, żałując, że mam na głowie dżokejkę, a nie kominiarkę. Dokuczało mi wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią...

– Proszę.

Postawiłem przed nią kufel i usiadłem. Ana pochyliła się nad nim, powąchała i podparłszy łokcie o stolik, a brodę o pięści, uśmiechnęła się i powiedziała:

– Pamiętałeś.

Mrugnąłem do niej.

– No, ba! Piwo dyniowe z cynamonem. – Uniosłem wskazujący palec. – Z dużą ilością cynamonu.

Pociągnęła przez słomkę.

– Najlepsze.

– Uh, bleee... – Zaśmiałem się i napiłem swojego, zwyczajnego i bez cynamonu.

Ana zachichotała i pokazała mi język, tworząc tym flashback. Robiła to zawsze w ramach udawanej złości.

Obejmowałem kufel dłońmi, podrygując niespokojnie nogą. Dopiero co usiedliśmy, a ja wewnętrznie już wyrywałem się z pytaniem, jak to z jej strony wyglądała sytuacja tydzień po wypadku. Częściowo wiedziałem, ale i tak czułem niedosyt. Green Village wydało na mnie wyrok, potrzebowałem więc usłyszeć po dziesięciu latach, że bez względu na wszystko, co mówili ludzie, dziewczyna, w której się kochałem, stanęła w mojej obronie, że nie milczała.

Jednak uparcie powstrzymywałem się przed rozpoczęciem tematu. Chciałem, by wyszedł on od Any, bym przekonał się, że ona również czuła, iż mamy niedokończone sprawy, które trzeba wykopać z głowy na bruk, by nie brudziły w myślach. Tak że pozostawiłem ten krok jej, a przynajmniej na razie.

Popioły Green VillageOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz