Rozdział 2

190 31 121
                                    

Dyskretne oraz nieco głośniejsze rozmowy snuły się kilka metrów za moimi plecami. Mimo to nie przywiązywałem do nich uwagi, choć w końcu miałem okazję nadrobić zaległości o tym, co dzieje się w naszej rodzinie. Ale nawet głos ciotki Jane, coraz bardziej skrzeczący wraz z ubywającymi jej latami, nie mógł sprawić, że przykułbym słuch do jej wspomnień o bracie. Były na pewno ujmujące i pełne ciepłych barw, jak to w przypadku rodzeństwa wyjętego „jak z obrazka", ale ja miałem swoje, które odtwarzałem, stojąc zupełnie na uboczu.

Uniosłem kieliszek ulubionego szampana taty i wychyliłem kilka łyków, wpatrując się przez szklane drzwi na przydomowy staw. Jedyne miejsce poza domem, które miałem wczoraj odwagę odwiedzić, gdy dotarłem do Green Village w ten sam dzień, co mój brat i jego żona, tylko dziesięć godzin później. Wyszedłem nad brzeg i zamknąłem oczy. Oddychałem świeżym górskim powietrzem, będąc z dala od ataków Beth, że gdybym pojechał z nimi, zamiast lecieć samolotem, dotarłbym o wiele szybciej. Może i tak, ale zdecydowanie wolałem przeżywać żałobę bez niej i jej jazgotu, którym raczyłaby mnie podczas podróży.

Miejsce, gdzie przesiadywałem z tatą łowiąc ryby, zatrzymało się w czasie. Pachniało tak samo intensywnie żywicą z pobliskiego składu drewna, a przy brzegu nadal furkotały pamiętne z dzieciństwa ręcznie strugane przez tatę wiatraki w kształcie samolotów. Gdy byłem dzieciakiem, moim ulubionym był ten w kształcie Flyera [1]. Marzyłem, aby być jak jego twórcy, bracia Wright. Wspiąć się na Mount Elbert [2], wziąć rozbieg i oderwać nogi od ziemi. Ponownie napiłem się szampana i delikatnie uśmiechnąłem, wspominając tatę pracującego w skupieniu i pasji w swoim warsztacie. Patrzyłem na niego z dołu, klęcząc na gąbce i malując farbą drewniane elementy. Pogwizdywał pod nosem „Wind of Change" i unosił kciuk w górę, gdy tylko pochwaliłem się skończonym dziełem. Obraz, jakbym właśnie siedział w kinie i przeżywał seans. Teraźniejszość i przeszłość na jednym ekranie. Tylko tafla wody, gdy w nią wczoraj spojrzałem, nie odbijała już twarzy dzieciaka, czy nastolatka, a dwudziestosiedmioletniego faceta, którego naszła cholerna ochota na to, by połowić ryby. Niestety nie było już z kim, ale wiatrak Flyer nadal trzepotał na wietrze.

W domu zebrali się żałobnicy; bliższa i dalsza rodzina oraz kilkoro znajomych. Po ceremonii pogrzebowej zamieniłem z niektórymi może po trzy zdania. Nic więcej, bo padały tylko pytania: "Co słychać?", a moja odpowiedź brzmiała zdawkowo: „Dziękuję, dobrze", i raczej nie zachęcała do dalszej konwersacji. Zwyczajnie widziałem po ich minach, że byli zaskoczeni moją obecnością i mieli do tego cholerne prawo. 

Obgadywali mnie teraz. Czułem to, sącząc szampana i starając się nie myśleć o opinii rodziny, a tylko o mamie. Zerknąłem na nią przez ramię i zrobiło mi się niby ciepło na sercu, ale zaraz i nieprzyjemnie chłodno, widząc jej posiwiałe włosy i przykryte kocem nogi, gdy siedziała w swoim ulubionym fotelu obok kominka. Żal ponownie chwycił mnie mocno za gardło, bo drugi fotel stał pusty.

— Wspominasz jak taplałeś się w błocie z pompą wodną i wyglądałeś jak potwór z bagien? — usłyszałem, gdy Dylan zarzucił ramię na moją szyję. Zabełtałem resztką trunku na dnie kieliszka i wypiłem. Nigdy nie zapytałem tatę o to:

— Dlaczego tobie się zawsze upiekło?

— Bo wiedziałem, kiedy się sowicie wyperfumować i rzucić w progu, że: "Sorry, ale nie mogę, spadam z dziewczyną do kina".

— Co za przebiegła metoda.

Opuściłem głowę, i uśmiechając się pod nosem, powędrowałem myślami do Any i do wyobrażeń o naszej randce, do której nigdy nie doszło. Może wtedy mój brat choć raz siedziałby w błocie zamiast pachnieć. Odstawiłem kieliszek na parapet i wsunąłem ręce do kieszeni garniturowych spodni. Milczałem, wpatrując się w jesienne góry. Dylan  w końcu zabrał rękę z mojego barku i oparł się ramieniem o ścianę.

Popioły Green VillageOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz