Rozdział 14

182 32 158
                                    

Wsadziłem kluczyki do stacyjki i już miałem odjeżdżać, gdy moją uwagę ściągnął pomarańczowy bezrękawnik i ubrany w niego wysoki mężczyzna. Oparłem się o siedzenie i zmrużyłem oczy, patrząc przez boczną szybę. Po drugiej stronie ulicy, przed małą wypożyczalnią sprzętu narciarskiego, usiadł nikt inny, jak Nicki. Zgasiłem silnik.

Wrzuciłem kluczyki do kieszeni i wysiadłem. Zamknąłem auto i dotarłem do krawężnika jezdni. Poczekałem aż przemknie grupa kolarska, rozejrzałem się i szybko przebiegłem na drugą stronę, czując na twarzy spadający śnieg.

Zbliżałem się do Nickiego, który siedząc na turystycznym krzesełku, wyciągnął nogi, oparł głowę o drewnianą ścianę budynku i zamknął oczy. W uszach miał słuchawki. Nie zorientował się, że właśnie padł na niego mój cień.

Znowu pomyślałem, że Nicki jest wielki jak cholera. Błyskawicznie odtworzyłem w pamięci zdjęcie, które zrobiliśmy na pomoście nad Blue River, wracając z jednej z naszych rowerowych wycieczek. Pozowałem wtedy, trzymając uniesione ramiona, pod którymi stali Nicki i Ana, bo oboje mieścili mi się pod pachami. Byłem chudy i wysoki jak tyczka, Nicki niski i okrągły jak pulpet, Ana miała nogi jak patyki i sięgała mi nosem do klatki piersiowej, a Larry... Larry był normalny. Po prostu. I teraz, gdy patrzyłem na Nickiego, jakaś abstrakcyjna tęsknota ścisnęła mnie za gardło, by zjawić się w tym samym miejscu, w czerwcu i o tej samej porze, z tymi samymi ludźmi, by powtórzyć to ujęcie i tym razem, to ja stałbym pod pachą Nickiego. No może przesadzam, ale naprawdę niewiele.

Skrzyżowałem ręce i patrzyłem na kumpla, który chyba zaplanował sobie drzemkę.

Miałem ochotę pociągnąć go za warkocz zapleciony przy brodzie, ale wybrałem szturchnięcie butem jego buta. Ocknął się. Przyciągnął nogi do siebie i wyjął słuchawki z uszu. Cofnąłem się o krok, a Nicki podniósł tyłek z miejsca.

— Można cię okraść w biały dzień — zagadałem pierwszy.

— Mam czujność wilka. Poza tym o tej porze mały ruch. — Objął wzrokiem góry, potem mnie. — Nos ci poczerwieniał jak na siarczystym mrozie. A wbrew pozorom nie jest dzisiaj aż tak źle.

Dotknąłem go.

— A już myślałem, że zupełnie odpadł.

— Hah! — Założył ręce. — W Albuquerque pewnie nadal gorąco jakbyś dmuchał suszarką prosto w gębę. Odzwyczaiłeś się, co?

Cmoknąłem.

— Czy ja wiem? Zimy bywały tam piekielnie mroźne.

Roześmiał się.

— Piekielnie mroźne. Dobre... — Zmierzył mnie wzrokiem. — Co tam? Jesteś tu przypadkiem, Alex, czy masz do mnie jakiś konkretny interes?

W sytuacji, gdy raczej obaj pamiętaliśmy o wczorajszym popisowym numerze Caleba, pytanie Nickiego było bardzo na miejscu.

— Przejeżdżałem, zatrzymałem się, i tak, chyba chcę pogadać.

Machnął głową w kierunku wejścia do wypożyczalni.

— Herbaty?

— Nie trzeba. Pracujesz tu? — Spojrzałem na wystawę nart w witrynie. — Czy to twój biznes?

— Mój. — Wypiął pierś. — Nie jest to szczyt marzeń, ale co innego można robić w Green Village? Ja takim mądralą nie byłem, by wykształcić się na doktorka w wielkim mieście. — Trzepnął mnie w ramię. — Zgrywam się. Nie bierz tego do siebie.

— Nie biorę — mruknąłem.

Zagwizdał.

— Kiepski humorek widzę. — Włożył ręce do kieszeni i stanął luzacko w rozkroku. — Ale wiedziałem, że prędzej czy później, gdzieś na siebie wpadniemy. Green Village ma raptem kilka ulic na krzyż. No może kilkanaście.

Popioły Green VillageOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz