Rozdział 3

228 35 70
                                    

Jacob Lewis przeciągnął nitką dentystyczną między zębami. Zrobił to dokładnie, od lewej do prawej strony, po czym cmoknął o zęby i przeczesał palcami swoje czarne włosy. Zmrużył oko i zbliżył twarz do lusterka, zastanawiając się, czy aby na pewno jego tygodniowy zarost spodoba się Ricie. Ostatnio narzekała, że ma czterdzieści pięć lat i nie preferuje młodszych chłopców, ze skórą jak pupka niemowlęcia, co uosabiała jej, zawsze nakremowana i gładka twarz Jacoba.

Wyszczerzył się, zadowolony z widoku barczystego faceta w lustrze, i obmył ręce. 

— Chcesz brutalnego drwala z lasu, to będziesz miała brutala z lasu. 

Wytarł dłonie i przedramiona w papierowy ręcznik, po czym spojrzał na rękę na zegarek. Za dwie godziny powinien zakończyć służbę. Rita nie lubiła czekać, gdy udało jej się uporać przed czasem ze wszystkimi klientami w swoim salonie fryzjerskim. A dzisiaj tak właśnie było. Przysłała kwadrans temu wiadomość, że wraca już do domu i jest cholernie napalona, a w lodówce chłodzi się szampan. Nie zamierzał tego zmarnować. Poprawił kaburę, zacisnął pasek mocniej i wyszedł z łazienki do swojego ciasnego biura, w którym nie zmienił nic, odkąd przejął je po szeryfie Brandonie. Po drodze zahaczył wzrokiem o uchylone drzwi pokoju, w którym pracowała Audrey Kent. Za tym olbrzymim biurkiem i stosami raportów, wyglądała, przy swoich stu pięćdziesięciu trzech centymetrach wzrostu i przesadnie jasnych blond włosach, jak laleczka w domku dla Barbie. Zawsze mu kogoś też diabelnie przypominała, jakby miał déjà vu, ale ilekroć patrzył na Audrey dłużej niż minutę, dostawał szewskiej pasji. Nie mógł przypomnieć sobie do kogo była tak podobna.

Jacob zamknął szczelnie drzwi, okrążył biurko i nie siadając na krześle, sprawdził skrzynkę mailową. Na pulpicie migało kilka nieprzeczytanych wiadomości od lokalnych dziennikarzy. Za pewne zapytań o ostatnie włamanie do domu Straussów przy Main Street, lub o Matthew Turnera, którego Audrey znalazła martwego w samochodzie, dwa kilometry za Green Village. Stwierdził więc, że to nic pilnego, praso-szczury poczekają, bo odpowie wieczorem lub dopiero jutro. Wyłączył komputer i wysączył z kubka resztę darmowej kawy, którą rozdawali z okazji otwarcia nowej kawiarni. Wrzucił miętową pastylkę do ust i chuchnął w dłoń. Rita nie może czekać, a on nie ma zamiaru płaszczyć się potem przed nią z kwiatami, tylko dlatego, aby dała mu to, co on lubił u niej najbardziej.

Zabrał więc kurtkę z wieszaka, z szuflady kluczyki od prywatnego auta i ruszył do drzwi, które nagle otworzyły mu się przed samym nosem. Złapał je ręką i poczerwieniał.

— Dzieciaku? Na litość boską. Czy ty się nauczysz pukać? — zrugał Audrey w progu drzwi.

— Chyba nie, ale się postaram — rzuciła i mrugnęła okiem, po czym schyliła się delikatnie pod ręką szeryfa Lewisa i podeszła do biurka. 

Położyła tam przyniesioną ze sobą teczkę. Jacob spojrzał na swoją podwładną , gdy oparła się, według Jacoba, całkiem zgrabnymi pośladkami o kant mebla i splotła ręce pod biustem, którego praktycznie nie miała.

— Audrey, wychodzę i będę wieczorem — zakomunikował twardo, by zrozumiała, aby mu nie przeszkadzać do końca dnia.

— Jasne, szeryfie. — Uśmiechnęła się. — Ale zapoznaj się z tym później i daj znać, co myślisz.

— Z czym konkretnie?

Audrey sięgnęła po teczkę. 

— Nie, nie pokazuj mi teraz tego, bo nie mam czasu. — Machnął dłonią. — Dwa, trzy słowa mi wystarczą, by stwierdzić, czy nie wyrzucić tego do kosza.

Audrey bez słowa protestu zamknęła teczkę i odłożyła ją na miejsce. Lubił jak była posłuszna i nie pyskowała.

— Byłam wczoraj w bibliotece — zaczęła. — Szukałam czegoś do czytania, więc kręciłam się od regału do regału. Zauważyłam wtedy, jak pani Miller próbowała dźwignąć kartonowe pudło. Wyglądało na ciężkie, więc stwierdziłam, że jej pomogę. — Rozłożyła ręce, a Jacob oparł się czołem o kant drzwi. Czuł, że czas go goni, a ta mała zawraca mu tyłek historyjkami.

— I? Jaki morał tej bajki o uczynnej smerfetce?

— W tym pudle były stare egzemplarze gazet. Wie, szeryf, takie zbędne kopie, które się tylko kurzyły i były eldorado dla roztoczy.

— Audrey, dziecko... — westchnął. — Przyniosłaś mi gazetę do kawusi? To chcesz mi powiedzieć?

Potarła nos.

— Raczej wycinki z jednej z nich. — Podeszła bliżej szeryfa. — To tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty ósmy rok. Niech szeryf poczyta. Wydaje mi się, że trafiłam na coś ciekawego, co może mieć związek z żoną pańskiego bra...

— Wracaj do swojej pracy — warknął. — Masz papierologię do zrobienia, której ja nienawidzę, i zamiast to ogarniać, łazisz po bibliotekach i zajmujesz się pierdołami i roztoczami.

— Chciałam pomóc.

— To pomóż inaczej.

— Rozumiem.

Opuściła głowę, gdy przepuszczał ją w drzwiach.

— Ale niech pan rzuci na to okiem, okej? — dodała.

Jacob nabrał powietrza w płuca, by nie wybuchnąć na dziewczynę i tylko skinął głową, zatrzaskując zamek na klucz. Minął ją już bez słowa. Sztywny jak struna pognał parkingiem wprost do samochodu. Zrzucił nerwowo czapkę na siedzenie obok i uruchomił silnik. Wprawił w  ruch wycieraczki, by zepchnąć z przedniej szyby dywan liści. Potem przeklął siarczyście i zacisnął wielkie dłonie na kierownicy. Mała Audrey działała na jego powierzchownie, stoickie opanowanie jak kota na psa, gdy tylko widział, że odżywa w niej zainteresowanie sprawą, która nie należała do Audrey, a do jego rodziny i ich prywatnych emocji. Nie zamierzał tego dłużej tolerować, ani czytać pieprzonych wycinków z gazet.

Wyjechał szybko z parkingu i pognał przez Main Street, myśląc już tylko o aksamitnej czerwonej halce Rity i opadającym delikatnie ramiączku. Nagle jego uwagę przykuł widok z lewej strony, który raptem mignął mu przed oczami, ale ta sekunda wystarczyła, by wcisnął hamulec. Zwolnił i skupił spojrzenie w bocznym lusterku. Ściągnął przeciwsłoneczne okulary i w skupieniu śledził podjazd domu Turnerów. Proszę, proszę, proszę... pomyślał, sięgając bez zwłoki po komórkę. Przyłożył ją do ucha i zjechał na pobocze, gdy chłopak, którego nadal obserwował, wyprowadził drugi kosz na śmieci i pozostawił go przy ulicy.

W słuchawce zatrzeszczało. Jacob pogładził szorstki podbródek, poganiając w myślach swojego brata do telefonu, ale David nie odbierał domowego, więc spróbował złapać brata w kościelnej kancelarii. 

— Halo?

— Zgadnij, David, kto zawitał do Green Village — nie opanował drwiny w swoim głosie.

— Nie mam pojęcia, mów.

Oparł łokieć o drzwi, patrząc wnikliwie w lusterko.

— Gnojka, który pozbawił mojego chrześniaka normalnego życia. — Rozprostował palce i zacisnął w pięść. — Alex. Najpierw wyprowadził kosze, a teraz wyjeżdża z domu jeepem ojca.

— Pochowali go wczoraj, więc pewnie przyjechał na pogrzeb.

Samochód, który prowadził Alex, przejechał obok niego. Jacob wsunął okulary.

— Oby. Ale została tu Nora, ich niedołężna matka.

— Jacob, właśnie wchodzę na spotkanie z radą kościoła. Zadzwonię później.

— Czekam. Będę miał gnojka na oku.

Rozłączył się, nie czekając na wiadomość zwrotną od brata. Wyjeżdżał na ulicę i wybrał szybko numer do Rity.

— Długo mam na ciebie czekać? — zamruczała. Wyobraził sobie, że mówiąc to, przeciągnęła dłonią pomiędzy swoimi nogami, więc poprawił spodnie w kroku.

— Jestem niedaleko, ale będę za pół godziny, kotku. Mam pilne wezwanie.

— Pospiesz się... — Ponownie zamruczała i odłożyła słuchawkę.

Jacob wsunął telefon do schowka w drzwiach i zawrócił. Zmierzył wzrokiem mijane podwórko Turnerów i ich dom, w którym paliło się światło na poddaszu, po czym skręcił w Saint Street.

Larry jest warzywem, a ty gnojku chodzisz o własnych nogach, myślał, tocząc się powoli autem i rozglądając po sklepikach z pamiątkami, po przyulicznych ławkach i parkingach. Miał ochotę skręcić chłopakowi kark gołymi rękoma, i żałował, że los nie podarował mu na to odpowiedniej okazji.

Jeszcze nie podarował.

Popioły Green VillageOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz