rozdział drugi

177 12 151
                                    

[ROZDZIAŁ 2]

Nie rozumiałem siebie. Kim i czym byłem. W głowie miałem tyle chorych myśli, że się bałem. Stałem przed brudnym lustrem tak przerażony, że prawie płakałem. Chciałem coś powiedzieć; do Izany albo do samego siebie, albo prochów pochowanych po kątach, albo do wszystkich tych głosów, co nie dawały mi spokoju. Mówiły głupie rzeczy. Kurwa.

    Niech przestaną i niech zamilkną. Dość mam tego wszystkiego. Wołałem w paranoi Boga i się tego wstydzę, bo nawet nie wierzę. Całe życie go przeklinałem, nazywałem zdrajcą i kurwą i kazałem mu się pierdolić, a teraz leżę naćpany ze zjazdem na podłodze przed lustrem i wołam głupi do sinego nieba.

    Wszystko jest takie wielkie i takie głośne. Wiatr drze się na mnie i najcichsze skrzypnięcia podłogi piszczą. Piski, krzyki, wrzaski. Jestem nisko. Sto metrów pod ziemią.

    Czułem szorstkie dłonie Izany na sobie. Chyba zbierał moje wątłe ciało z podłogi i zanosił do pokoju. Krzyczałem na niego, bo każdy dotyk — nawet ten opuszkiem palca — zdzierał ze mnie skórę i bałem się tego bólu. Darłem się, żeby mnie puścił, ale on chwytał mocniej, gdy się szarpałem. Rzucił moim ciałem na łóżko i kazał się uspokoić. Poprosiłem go, żeby po prostu dał mi już umrzeć. Zamilkł.

    I tylko na mnie patrzył. Martwo.

    Wyszedł z pokoju bez słowa. Albo posłuchał, albo nie miał już na mnie siły. Też nie miałem, pojebany byłem. Zostałem sam na własne życzenie. Świat mnie wydziedziczył, to i ja wydziedziczę świat. Miałem dziurę we łbie. Kruszyły mi się kości, gdy się ruszałem, dlatego ani drgnąłem. Głowa mi pękała od ciśnienia i zimna. Myślałem, że się pokruszę; zamarznę i pokruszę jak szkło albo lód. Aż tak chłodno było. Tylko patrzyłem w sufit. Izana wrócił z lekami i szklanką wody.

– Łykaj – powiedział do mnie, podając tabletki w dłoni i picie. Było ich dwie albo trzy. Połknąłem na raz.

– Zimno tu. – Spojrzał się na mnie, a później na mój krótki rękaw. Wyjął z szafy jego bluzę i przełożył mi przez głowę. Rękawy przeciągnąłem sam. Usiadł na łóżku obok moich nóg.

– Jak się ogarniesz, to jedziemy do burdelu, bo Sanzu się skarży. – Piłem wodę ze szklanki, a on mówił. Chciałem wybić mu wszystkie zęby i wydłubać paznokciami oczy za to, że nie pozwalał mi wchodzić już na dachy. – Weź jakiś temat ze sobą, to opchniemy po drodze.

– Zioło i mefedron?

– Może być. – Wstał na równe nogi.

    Wyszedł z pokoju. Wypiłem całą wodę i w szklance nic nie zostało, ani jedna kropla. Płakać mi się chciało, tak nasrane miałem we łbie. Płonęło mi ciało. Żarzyło się i węgliło i wrzasnąłem z piekielnego bólu, i rzuciłem szklanką o szafę. Roztłukła się drobno. Leki nie działały. Izana krzyknął z kuchni, że mam przestać zachowywać się jak bachor. Niewychowany i rozwydrzony byłem. Chory na własną głowę. Popadałem w obłęd. Szkło rozleciało się po podłodze jak deszcz. Odpowiedziałem mu wrzaskiem, że ma się pierdolić.

    Zimny pot zlatywał mi po karku. Płuca rozdzierały się od szybkiego oddychania, kości w ciele wykręcały i strzelały, mięśnie pozrywały jak bibuła. Flaki w moim ciele rozleciały się na części. Piski wysokie jak góry łaziły mi w uszach. Wcisnąłem głowę głęboko w poduszkę i darłem się do straty głosu. Rzadko czułem aż taki ból. Chciałem powyrywać sobie żyły z przedramion jak kable i połknąć całe te szkło, żeby rozpieprzyło mi żołądek. Niech ktoś powie mi, co mam robić. Proszę, bo nie mam jebanego pojęcia.

Izana wrócił do pokoju. Gniewał się.

– Co jest z tobą? – zapytał brzydkim głosem, jakby skomlał.

Słowa na wiatr ||IzaKaku||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz