rozdział pierwszy

219 17 86
                                    

[ROZDZIAŁ 1]

    Jego ciało było całe zgnite, a spojrzenie miał martwe i nudne. Nikogo nie pragnąłem w życiu tak bardzo jak Izany. Głos przerył wrzaskami, fajkami, prochami i wymiotowaniem krwią i żółcią. Gnił. Rozkładał się, były z niego jedynie wątłe zwłoki. Chciałem go mimo wszystko.

    Mimo jego zepsutego ciała i martwicy głęboko w nim. To było jak choroba. W swej pięknocie był ohydny, żeby nie powiedzieć odrażający. Dotykałem jego suchej, pokruszonej skóry i myślałem, że zaraz się rozleci. Posypie jak z popiołu. Miał problem z poczuciem, że żyje. Miał problem ze sobą. Był pojebany.

Nie zakluczył drzwi. Wszedłem do jego mieszkania. Czułem, jakby było nasze wspólne. Nie zamknął okna i wszędzie panował okropny mróz, nie zdjąłem z siebie kurtki, ale zdjąłem z siebie buty. Lubiłem grudzień. Zajrzałem do salonu, nie było go. Przyniosłem mu leki przeciwbólowe i jakieś prochy, bo się skończyły, a on popadał w paranoję. Mefedron i kokainę pochowaną mieliśmy po szafkach, ale Valium, Xany i Dormicum regularnie dokupowaliśmy.

Cicho było, gdy nie krzyczał. Czasami czułem ulgę, jak milczał. Rozlał piwo na podłogę. Albo to ja je rozlałem. Nie wiem, bo nie pamiętam. Rzadko chodziłem w pełni trzeźwy, nawet wtedy byłem na psychotropach. Rzygać mi się chciało, gdy widziałem te mieszkanie. Jebana ruina i jebany chlew. Mimo wszystko to dom. Izana był domem, Izana był powodem, dla którego nie wchodziłem już na dachy.

    Klął na samobójców, więc przestałem nim być. Nie chciałem, żeby klął na mnie, bo i tego mi jeszcze brakowało, żeby mnie nienawidził. Nie mógł mnie nienawidzić.

Jeżeli nie było go w salonie, to był w łazience. Przeszedłem przez korytarz, tych drzwi też nie zakluczył. Skrzypnęły. Zajrzałem do środka. Leżał na kafelkach nachylony nad toaletą. Drżącymi dłońmi podpierał się o brudną podłogę i ciężko oddychał. Był blady i słaby. Gnił, nic nowego. Ja też gniłem, zaraził mnie tym. Po bladej buzi rzekami spływał mu zimny pot, a ręce drżały. Cały drżał.

– Rzygałeś? – Uklęknąłem obok niego. Plecy mnie zabolały, a on spojrzał na mnie tak pobłażliwie. Nudny się stałem, od kiedy ściągnął mnie z tego dachu i rzeczy takie, jak wymiotowanie krwią, były normalne. Najnormalniejsze. W trzy miesiące z samobójcy stałem się pojebany.

– Nie.

– Pomóc ci w tym? – Odgarnąłem jego białe włosy z twarzy za ucho. Był delikatny, taki kruchy. Widziałem, że cierpiał.

– Nie.

Mimo jego słów włożyłem mu dwa palce głęboko do ust. Nie protestował, bo wiedział, że to zrobię. Zawsze robiłem i on zawsze robił mi, gdy wymiotowałem. Przestało mnie to brzydzić po miesiącu. To tylko wymiociny, nic wielkiego. Izana wyrzygał krew, żółć i jedzenie z wczoraj albo dziś rano. Umyłem ręce, zdjąłem kurtkę, podałem mu papier i nalałem wody do brudnej szklanki. Nabrał ją do ust, przepłukał środek buzi i wypluł do toalety. Później spuścił wodę.

– Masz to? – zapytał, odchylając głowę do tyłu. Dotknął nią ściany wyłożonej kafelkami.

– Mam kodeinę.

– Zajebiście.

Dałem mu te pieprzone leki i wyciągnąłem z łazienki, bo by tam umarł. Był bezbronny, gdy źle się czuł. Później się naćpa i stanie innym człowiekiem. Będzie krzyczał. Pewnie zacznie mnie całować i pójdziemy do pokoju. Tak było zawsze. Leżał na kanapie z głową na moich udach i czekał, aż leki go wezmą. Też łyknąłem parę Xanów i Dermicum, bo bym nie wyrobił. Później zjaram blanta.

Słowa na wiatr ||IzaKaku||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz