prolog

377 23 178
                                    

[PROLOG]

Myślałem, że ta zima będzie moją ostatnią. Myślałem, że umieram.

    I czuję obrzydzenie. Obrzydzenie, które zabijam alkoholem i roztopioną na łyżce heroiną, ale ono nie znika. I wiem, że nie zniknie już nigdy. Jest we mnie, jest ze mną, jest mną we własnej osobie. Jest tak głęboko we mnie, że czuję je w pierdolonych żyłach. Valium zastąpiłem heroiną, marihuaną, crackiem, kwasem, metaamfetaminą i wszystkim, co sprawi, że może nie dożyję następnego ranka.

    Zanim poznałem Izanę, byłem samobójcą. Teraz jestem ostro pojebany.

     Dzień, w którym pierwszy raz usłyszałem jego paskudny głos, był przeklęty. Mówił do mnie tak brzydko; z chrypą i jakby odezwał się pierwszy raz od miesiąca. Codziennie budzę się z wrzaskiem i krzyczę, ale nikt nie słucha. Jestem sam we własnej głowie. Znowu nie zostało mi nic i nikt. Izana minął. Chcę go znowu, chcę jego ciała i jego głosu. Chcę się z nim kochać. Wariuję z myślą o nim. Dlaczego mu wtedy odpowiedziałem. Dlaczego.

Siedemnasty września miał być dniem, w którym zmarłem. Zabiłem się. Nie zakluczyłem drzwi do mieszkania, bo miałem nie wrócić. Macocha i ojczym sami sobie zamkną. Byłem ostro naćpany, ledwo szedłem. Minęła wtedy druga albo trzecia w mojej ostatniej w życiu nocy. Tak cholernie i przerażająco zimno było mi w dłonie i buzię. Pociągałem nosem, ale przez mefedron, a nie chłód. Albo sam nie wiem. Może oba.

    Chciałem się rozjebać. Zabić tak, żeby nie było ze mnie czego zbierać. Gdybym spróbował przedawkować albo podciąć sobie żyły, ktoś mógłby mnie znaleźć. Gdybym się powiesił, może sznur by pękł, a ja bym żył. A nie chciałem żyć. Chciałem być blady i martwy. Zacząłem drżeć z zimna i przerażenia. Już nigdy nie wrócę do domu. Nie wrócę, nie wrócę, nie wrócę. Boże, nawet za milion lat wciąż będę siedemnastolatkiem. To takie dziwne.

Zabiję się, zanim głosy w mojej głowie zabiją mnie. Oszczędzę sobie cierpień. Dlaczego miałbym się męczyć. Każdy ma swój koniec. Tak wtedy myślałem i tak myślę nawet teraz, ale żyję.

Czemu żyję.

    Słyszałem wrzaski i tłuczenie grubego szkła z budynku obok mnie. Tynk się z niego sypał. Pomyślałem, że to jakaś patologia. Wszedłem do środka, bo był wysoki, a z wysokiego miejsca mógłbym się nieźle rozjebać. Domofon nie działał, drzwi były nieustannie uchylone. Światło na klatce nie paliło. Szedłem po schodach i zacząłem się bać. Bać się śmierci. Wchodziłem o drżących nogach na te pieprzone schody, żeby zjebać się z samej góry ośmiopiętrowego budynku. Ja pierdolę, jak się bałem. Chciałem zwymiotować własnym sercem.

    Jedno ciągnęło mnie za nogi w dół, a drugie za ręce w górę. Rozrywało mnie na kawałki. Kości mi się łamały, organy pękały, stawy zapadały, żyły nitkami przerywały. Chyba zacząłem wtedy płakać. Krzyki i trzaski z mieszkań i lokali w tym budynku były nie do zniesienia. Tak głośne jak pisk kredy o tablice albo pisk pociągu o tory. Wrzeszczały do mnie, wrzeszczały na mnie. Dość

Miałem kurwa dość.

Siebie i wszystkiego, co mnie dotyczyło. Czułem jak palce u rąk łamią mi się jak patyki i wykręcają w różne strony. Poszedłem schodami, a mogłem pojechać windą. Odwlekałem moją śmierć, choć tylko na minuty. Płakałem całą drogę na górę. Niech Bóg pobłogosławi każdego, kto będzie zbierał moje roztrzaskane ciało z chodnika. Proszę.

Wyjście na dach było popsute tak jak domofon i wystarczyło naciśnięcie klamki, żebym mógł być na zewnątrz. Chłód tak mocno uderzył mnie w twarz, że zacząłem płakać jeszcze mocniej. Ojczym też mnie tak bił. Miasto hałasowało. Gwiazdy płynęły na niebie i był też księżyc. Z nóg miałem jebane wykałaczki, nie mogłem się ruszyć, kurwa. Czułem, jakby w płucach rosły mi ciernie i pokrzywy i jakbym miał je w buzi. Były tak ohydne. Splunąłem na podłogę wraz z krwią, która nazbierała mi się w ustach. Chciało mi się rzygać.

Słowa na wiatr ||IzaKaku||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz