rozdział piąty

121 10 208
                                    

[ROZDZIAŁ 5]

    Raz jedyny widziałem w jego oczach kogoś, kim nie był.

Wystarczyło, żebym go takim zapamiętał.

Gdy zeszły z nas prochy, wtórnie był tylko sobą i nikim więcej. Już się nie śmiał, już nie mówił tak wiele jak gdy był naćpany. Czysty stawał się pusty i nijaki. Czasami się bał, czasami krzyczał albo spał po naście godzin. Innymi dniami chciał seksu, jeszcze następnymi w ogóle na mnie nie patrzył.

Był popieprzony, ale to i tak nie miało znaczenia. Nic nie miało. Nic a nic, bo proszki jak na razie się nie kończyły, więc mógł być sobą na nowo. Dzięki ci, Boże, że po tylko paru kreskach mogłem mieć swojego Izanę z powrotem.

Wziął mnie na kolana, choć obok na kanapie było miejsce. Znowu byliśmy w tym zaćpanym, zielonym klubie i znowu lataliśmy na kwasie i odrobinie mefedronu. Palcami jeździł po moich wychudzonych udach i patrzył mi się między nogi. Śmierdziało żarem z lufek i piwem. Chora muzyka dudniła i mi, i mu po uszach. Schiza w chuj, każdy wydawał się nieprawdziwy. Taki na niby. Urojony, wymyślony. Może stworzyłem ich wszystkich w podświadomości.

Śmiałem się do niego. Jego dotyk łaskotał, to zabawne. Sanzu majaczył o wykurwistej działce, jaką władował sobie minutę temu. Ja słyszałem kolory. Chore, serio. Przeczesywałem rzadkie włosy Izany między palcami, a on w kółko łaskotał mnie po udach.

Koko przepierdalał się po drugiej stronie kanapy, bo przesadził z opioidami i go zamuliło. Inupi do niego mówił, mimo że wiedział, że ten nie rozumie ani słowa. Mówił żeby mówić. Trzymał jego rękę w dłoniach.

Dałem buzi Izanie w usta. Nigdy tak nie robiliśmy, bo między nami szło tylko o seks, ale dzisiaj było inne. Bardziej przyćpane, kurwa. Choroba we łbie mówiła mi, że będę żałował. Już żałuję. Żałuję, że żyję. Sanzu mamrotał o tatuażu po wewnętrznej stronie uda, który by sobie zrobił. Rzymska trzynastka w zwiędniętych kwiatach. Zapytałem, czemu trzynaście, a Inupi odpowiedział, że w tarocie trzynaście oznacza śmierć. Koko mu mówił, bo ogarniał temat. Pomyślałem, że też wytatuowałbym sobie przedramię.

Zapaliłem papierosa. Chora, naprawdę chora muzyka łaziła mi po głowie. Inupi się odezwał.

– Dzwoniliście po Kazutorę? – zapytał, bawiąc się palcami Koko. Jego ręka wisiała wzdłuż kanapy, a Inupi siedział przy nim na podłodze.

– Nawet parę razy. Powiedział, że jak Chifuyu będzie chciał, to wpadną – Sanzu mu odpowiedział, kiwając się ciałem w przód i tył na podłodze. Przód, tył, przód, tył.

– Nie będzie chciał, on już nawet nie zmienia ubrań – Koko się wtrącił, mimo że każdy myślał, że śpi. Niewyraźnie mówił i wyglądał. Seplenił.

– Chłopak mu się zaćpał. Niedziwne, że się nie pozbiera, skoro miał w życiu tylko go i prochy. – Przód, tył, przód, tył. Sanzu przerażał. – Też chciałbyś urżnąć sobie łeb, gdyby ci się chłopak zabił.

– Mi chłopak? – zaśmiał się niewyraźnie i brzydko jak przez zamknięte zęby. –Wyobrażasz sobie mnie w związku?

– To co jest między tobą a Inupim?

– Pieniądze.

    Kiwał się w przód i kiwał się w tył. Spodnie miał brudne w popiele z podłogi. Tylko ciemno-zielone światła i grafitti na ścianie za nim. Szeroko otwierał przećpane oczy, marszczył czoło i sciągał brwi. Całe przedramiona miał wydrapane do krwi. Wyglądał jak w paranoi. Kończył się jak dni, jak miesiące, jak daty i nie istniał. Był, ale już go nie ma. Żywe zwłoki.

Słowa na wiatr ||IzaKaku||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz