rozdział dziewiąty

108 7 159
                                    

[ROZDZIAŁ 9]

    Kokaina była naszym wszystkim.

Graliśmy w ślepe szachy, o ironio, o Boże. Sunęliśmy po polach przed siebie, po prostu na wprost. I skąd mieliśmy wiedzieć, że skończymy najgorzej na całym świecie. Że proszki będą jedynym, co nas przy sobie trzymało. I nie o samego Izanę tu chodziło, a o wszystkich. O ćpunów z zielonego klubu.

    Wchodziliśmy tam poza kolejką — dealerzy już tak mieli. Znowu opychaliśmy proszki dzień w dzień po parę godzin; ten towar był porządniejszy, mocniejszy. Izana obiecał, że jak jeszcze raz zrobią mi krzywdę, to skurwysynom nie wybaczy, mimo że to nasza wina. Bo to my sprzedawaliśmy syf. To tylko karma. I tragedii stała się zadość.

    Znowu chora muzyka biła nam łby. Na podłodze walało się skruszone, zjarane szkło. Pewnie od lufek. Izana palił crack na rozpadającej się kanapie, szytej tyle razy, że więcej było tam nitek niżeli materiału. Zaćpałem się. Ledwo co potrafiłem wydusić z siebie słowa, tyle było we mnie nieświadomości. To marnota i kochałem ją ponad wszystko. Lepiej być marnym niż martwym, naćpanym niż samobójczym. Wszystko, tylko nie ten pierdolony skraj. Żeby wrzaski ucichły, myśli odeszły precz. Oddałbym wszystko za crack. Wszyściuteńko.

    O nic nie dbałem. Przestałem jeść — zaćpany nie czułem głodu. Przestałem pić, zmieniać brudne ciuchy, myć się, kiedy powinienem. Cały boży dzień chodziłem o drżących od prochów nogach i szerokich oczach. O cichym umyśle, niedbałości. Pusto miałem w głowie i zakochany byłem w czuciu niczego. Wrzeszczałem w ciszy i śmiałem się do sinego nieba. Odchodziłem od zmysłów po malutku.

Bo nie miałem absolutnie nic do stracenia.

    I schodziłem na ziemię, kiedy prochy przestawały działać. Wtedy się kończyłem. Waliłem jak z kruchego szkła, rozdrabniałem w mak. Największe litanie nie pomagały. Wymiotowałem, zwracałem cokolwiek, co zjadłem. Krew z nosa ciekła mi, aż nie mdlałem. Dostawałem drgawek nawet na środku miasta; trzęsłem się, zimno pociłem, panikowałem, oddychałem do pęknięcia płuc, krzyczałem, błagałem o pieprzoną pomoc. I musiałem znowu się naćpać, żeby przeżyć, dać sobie radę.

To było w tym wszystkim bardziej chore.

Moją jedyną miłością było zakochanie w byciu naćpanym.

Dostałem fifkę do rąk. Sprężyny w kanapie z zielonego, ćpuńskiego klubu zatrzeszczały. I byłem tak kurwa zdesperowany, żeby ją nabić, żeby podpalić, żeby zapalić, że nie przestawałem drżeć. To było lepsze niż seks i wszystko inne. Najpotrzebniejsze uczucie na świecie. Ja nie mogłem bez tego żyć. Spać. Mówić. Myśleć. Nic a nic, Boże.

Nabijałem te cholerne kryształki, słyszałem huk kolan o posadzkę. Emma uklęknęła nad kreską posypaną cienko na stół. Miała niechlujnie wiązane, tłuste, popalone włosy, rozmyty po polikach czarny makijaż, sińce pod oczami i na polikach. Ledwo uchylała powieki. Drżała. Emma nie znosiła twardych.

– Co z nią? – zapytałem Izany, dobijając kokainę na fifkę. Chciałem już się naćpać, już wziąć ją do popękanych ust, podpalić, palić.

– Zeszmaciła się nieźle. – Wzruszył ramionami, podał mi zapalniczkę. Jeszcze sekunda, a się naćpam. – Drakenowi też wyszło HIV, wiesz.

Wtedy już zacząłem palić, a on nie nastał odpowiedzi. Cokolwiek powiedział, nieważne. Nieważne, naprawdę, miałem kokę, miałem pierdolone wszystko. Wszyściuteńko. Najwiecej na całym świecie. Byłem kurwa bogaty.

– Z nas też są szmaty – odezwałem się między paleniem. Śmiałem się, słysząc własny poryty głos. Pierdolone choróbsko wyżarło mi gardło.

Słowa na wiatr ||IzaKaku||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz