rozdział siódmy

113 10 66
                                    

[ROZDZIAŁ 7]

    Szukałem w nim czegoś więcej niż chwil, w których mnie kochał.

    Potrzebowałem słów, których nie zaznałem nigdy. Nigdy przenigdy.

    Jeżeli mówiłem o kochaniu, chodziło o seks. Nie prosiłem o jego miłość. Nie to miałem na myśli. Chciałem poznać go bardziej niż z ciała. Je znałem na pamięć.

    Miał parę drobnych tatuaży, kolczyki w uszach, obgryzione paznokcie. Skórę zdartą od drapania się do krwi. Blizny. Obtarcia. Malinki. Ziarna malowane prochami, podkrążone jak diabli powieki, zmarszczki, zaszklone oczy. Suche, zniszczone włosy, wychudzone ciało; sama skóra i kości. Starałem się pamiętać o jedzeniu bardziej dla niego niżeli dla siebie. Często odstępowałem mu swoich porcji. Bałem się, że będzie chodził nienajedzony, a jeszcze bardziej bałem się, że oszaleje.

    Że tak uzależni się od cracku, że straci rozum.

    To nie zajęło dużo czasu. Zaledwie chwilę.

    Im niżej był on, tym mnie też ciągnęło ku dnie. To nie tak, że nie chciałem. Chciałem bardzo. Byliśmy uzależnieni od palonej kokainy jak od niczego innego. Nasze dni nie polegały na czymkolwiek innym niż tym. Temat, który sprzedawaliśmy, był taki nieczysty i złej jakości — nie obchodziło nas to, dopóki mieliśmy dla siebie coś dobrego. Dzień bez cracku był koszmarem.

     Zapomnieliśmy, jak spędzać czas bez fifki. Dopóki mieliśmy kokę, to nosem wciągaliśmy tylko tabakę. Bo to dobre uczucie, a czuliśmy potrzebę kataru i prochów po nosach. Nic nie było takie samo. Wszystko inne stało się nudne, niewystarczające. Poznaliśmy prawdziwe skurwienie, teraz każda niższa rzecz traciła na sobie. Stała się niczym.

    Całowałem go po ciele, gdy spał. Dotykałem go. Najczęściej po twarzy i obojczykach, bo dotąd dosięgała kołdra. Nie chciałem go odkrywać, bo by zmarzł. Pod pościelą był nagi. Ja też.

    Czasami nie mieliśmy już nawet siły na spanie ze sobą. Łykaliśmy lekki nasenne i spaliśmy czternaście, piętnaście, szesnaście godzin. Nadal byliśmy chorobliwie zmęczeni. Sen nie pomagał. Nawet ten całodniowy. Bezustanny. Mówił, że jak odeśpimy, to będzie nam lepiej. Sam w to nie wierzył. Odsypianie piguły różniło się od odsypiania depresji.

    Nic nie miało sensu. Nic a nic.

    To chorobliwie skurwiałe uczucie. Albo było za dużo, albo za mało. Nigdy dobrze, nigdy chociażby wystarczająco. Nawet na kłótnie sił nie mieliśmy. Zazwyczaj po prostu się do siebie nie odzywaliśmy — jeżeli już, to po szmacie cracku.

    Gdy koka z nas uciekała, nie mówiliśmy nic. Zaledwie prośby, żeby podał mi szklankę wody, gdy wymiotowałem. Jego skomlenia o odpalenie mu papierosa, bo zbyt drżały mu ręce, żeby sam sobie poradził. Bez wyjątków zapominaliśmy języka. Ja leżałem na łóżku od strony ściany, on obok z dłonią między moimi udami. Lubił je tam trzymać.

Mieliśmy ciężkie dni. Tylko lataliśmy do klubu sprzedać jakiś szajs, który w ogóle nie kopał. Zamiast grama do paxów sypaliśmy zero siedem albo mniej. Zioło było z dopami, a prochy same w sobie nieczyste. Poniosło nas. Nadal nas ponosi. Małolaty nie zauważały, ale ludzie siedzący w tym dłużej tak. Wiele razy słyszałem, że mi napierdolą. Jasne, będę czekał.

Tego dnia przespałem siedemnaście godzin. Nogi tak mi drżały, że nie potrafiłem iść prosto — wpadałem na ludzi. Odpływałem. Byłem na dworze bez cracku, bez zioła, prochów czy chociażby psychotropów. Od siedemnastu i pół godziny byłem czysty. Wariowałem, naprawdę nie dawałem sobie rady. Nie mogłem tak. To skurwiałe. Zachowywałem się jak małe dziecko. Chciało mi się płakać, aż ryczeć.

Słowa na wiatr ||IzaKaku||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz