epilog

116 9 28
                                    

[EPILOG]

    Żałuję każdego naszego dnia.

    Nie ma cię trzeci tydzień, leżysz zakopany głęboko, głęboko w piachu, a twoje martwe ciało gnije, a twój nagrobek więdnie. Nikt o tobie nie pamięta. Nikt o ciebie nie pyta. Zniknąłeś cichutko, jak na jedynie urywek ciętego wiatru przystało. Stałeś się dniami, do których się nie wraca. Tragedią udowodniłeś koszmarne piekło płonące tobie pod nogami, węglące ciało, rwące w pół organy. Heroina to choroba. Nie byłem na twoim pogrzebie i cmentarzu ani razu. Brzydzę się.

    Wróciłem do rodzinnego domu, nasze mieszkanie jest już kogoś innego. Na ciele mam wielkie, bordowe siniaki i rozmazaną smugami krew. Organizm przećpany, choć tu, teraz, jestem czysty od dwudziestu godzin. I popadam w paranoję. Nie mam pieniędzy na działkę. Rozwaliłem własny telefon na kawałki; nie zadzwonię nawet do Chifuyu, by kupić od niego cokolwiek.

Znowu stoję na dachu. Jest lodowato, chłód odmraża mi zastygnięte palce i buzię. Wiatr sieka, noc pochłania, zimno morduje, a w głowie mam wrzaski i w głowie mam krzyki i słyszę głosy, słyszę twoje wołanie i twój płacz, okropny ryk.

    Dwa z trzech tygodni, od kiedy cię nie ma, spędziłem w ośrodku. Policja zabrała mnie zaćpanego z heroiną w kieszeni i umieściła w placówce. Macocha i ojczym dowiedzieli się, że brak dla mnie ratunku. Nic nie powiedzieli, ledwo na mnie spojrzeli i podpisali papiery. Zabrano mi wszystko, co kiedykolwiek miałem, szprycowali Valium i Mandraxem, trzymając na białej sali. Zapinali w pasy, gdy szalałem, dawali zastrzyki, gdy darłem się na cały oddział. Lekarz rozmawiał ze mną co drugi dzień i chciał skierować jak najszybciej na odział psychiatrii — odmówiłem każdego leczenia i nie dałem się choćby tknąć.

Majaczyłem o tobie. Pielęgniarki nazywały mnie szaleńcem, lekarze trudnym przypadkiem, ale ludzie z oddziału znosili moje rozpaczliwe wrzaski. Mówiłem o tobie; że kiedyś tu byłeś, że kłamałaś, że mało płakałeś, że próbowałeś ratować mnie na dachu i że szaleńczo cię kocham.

Że kocham cię do śmierci i nie przestanę. Choćby nie wiem co, zawsze będziesz ty i tylko ty, twoje imię, twój głos i ciało. Pytali wiele razy, kim był Kurokawa Izana, a ja nie potrafiłem odpowiedzieć. Najwięcej się darłem i okropnie ryczałem, waliłem łbem o ściany, rękoma o ramy łóżka, nogami kopałem w szafki.

Na ogromnych dawkach leków składałem ręce — myśleli, że się modlę i skomlę do Boga o przebaczenie. A ja wyzywałem Chrystusa od kurew, od szmat i popierdoleńców, później błagałem o bożą łaskę i znak, bym mógł w końcu odejść za tobą.

    Mężczyzna z oddziału usłyszał o mnie i zapytał, czym okropnym poraniło mnie życie, jakobym skończył w szaleństwie i manii. Mówiłem mu dużo. O tym, jak biegałem za tobą wzdłuż klubu, a ciebie nigdzie nie było. Zapytał wtedy, dlaczego nie sprawdziłem kabin, ale ty zaćpałeś się w damskiej toalecie, bym nie pomyślał, żeby tam wejść, zobaczyć cię, powyrywać z poszarpanych żył strzykawkę.

    Usłyszał moje dzieciństwo; utratę rodziców, nabijane dziesiątkami siniaki, szaleństwo, brak zrozumienia, samotność tak wielką, że doprowadziła mnie do ciebie. I mówiłem mu, że poznałem cię, próbując poznać śmierć i że kocham cię ponad wszystko.

    Nie jadłem, nie piłem, nie spałem, nie rozmawiałem z lekarzem. On pytał, ja milczałem. Nie odzywałem się choćby słowem. Ucichłem po dniach ryku i wariactw. Byłem mały, cichy i przestraszony wizją świata, w którym nie żyjesz. Ostygłem. Powoli zaczynałem rozumieć, że nie ma cię na zawsze.

    Traktowano mnie jak wariata. Zabrano nawet sznurówki z butów i sznurki z kapturów bluz. Mówiono, że to dla mojego dobra, ale bez ciebie nic nie jest dobre. Drugi tydzień był tygodniem absolutnego milczenia. Siedziałem w kącie pokoju, liczyłem do stu i z powrotem do zera. Przyjmowałem dane mi leki, by nie czuć skutków odstawienia heroiny tak boleśnie.

    Mimo wszystkiego czym mnie szprycowali, rzygałem jak kot, miałem drgawki, przepacałem się i krew leciała mi z nosa i z ust. Lekarze chcieli wysłać mnie na badania, by sprawdzić stan mojego słabego ciała i rozpocząć leczenie, ale zwiałem z ośrodka zanim macocha i ojczym podpisali papiery. Ucieczki z takich miejsc wcale nie były trudne. Kto chciałby mnie szukać.

    No kto.

    Po uciecze mieszkałem u Chifuyu i Kazutory przez trzy dni. Nie miałem gdzie wrócić, gdzie się podziać. Skurwiłem się, zarobiłem hajs i kupiłem od nich dwie ćwiartki za część pieniędzy. Ćpałem ile wlezie. Tylko więcej i więcej, nie było umiaru. Przeforsowałem ciało do stanu, w którym dwadzieścia godzin leżałem zdrętwiały bez ruchu w łazience. Piłem wino takie jak z tobą i zachowywałem się, jakbyś był obok. Uprawiałem seks z ludźmi, ale żaden z nich nie kochał mnie tak dobrze jak ty. Robiliśmy to do bólu i łez, ale tego bólu nie znosiłem najbardziej na świecie, nie jak z tobą.

    Stoję na krawędzi dachu, patrzę w głęboki dół. Tak mi zimno i źle. Skóra na twarzy i dłoniach pęka od chłodu. Cuchnę papierosami, marihuaną i zgonem. Nie wracaj, Izana, a zostań tam, gdzie jesteś. Bądź martwy.

    Szkoda, że siedemnastego września zdjąłeś mnie z dachu. Mogłem tam zginąć, nigdy cię nie przeżyć i nie płakać i cierpieć tak wiele i okropnie. Przysporzyłeś mi tylu łez i brudnej krwi. Kończę tak jak zacząłem. Zataczam koło, wiruję między dziś a wtedy. Zgubiłem się w żałości, że tego dnia nie skoczyłem zanim przyszedłeś. Umierałem w odbiciu twoich wstrętnych oczu wtedy, dzień później i nazajutrz, i aż do teraz. Każdego dnia ginąłem na inny agonalny sposób, bym skończył tak samo, a ze wspomnieniami i kochaniem daleko we mnie.

    Stawiam krok w przód. Jestem absolutnie przerażony. Nie mogę oddychać, nie mogę płakać ani krzyczeć. Pochylam się, ale nie spadam, jeszcze nie. Zaraz się skończę, rozwalę, rozjebię o chodnik, rozprysnę na kostkę brukową i latami będą mnie stamtąd zbierać. Zaklinam Boga. Nie wierzę w niego, żadnego Chrystusa nie ma. Gdyby był, chroniłby mnie, kiedy wołałem o najdrobniejszą pomoc.

    Koniuszki moich przemoczonych butów wystają zza krawędzi. Świat się ciebie pozbył, a ja pozbędę się świata. Nie pytam, dlaczego zrobiłeś to sobie, a dlaczego zrobiłeś to mi. Skoro wiedziałeś, jak wielka choroba siedzi ci w głowie, dlaczego za rękę ciągnąłeś mnie za sobą do twojego mieszkania?

    Bo bałeś się umierać samemu.

    A strach jest zgubny i ty umarłeś w przerażeniu. Wichura bożego nieba porwała mnie do przodu. Spotkał mnie absolutny koniec, przykry i tragiczny, aż dzieci płaczą, aż kobiety wrzeszczą, a karetka na sygnale budzi osiedle. Nic po nas nie zostało.

    Bo byliśmy ulotni. Jak nasze obietnice. Jak nasze kochanie.

    Nie zostawię cię samego.

    Jak słowa rzucane przez ciebie na wiatr.

Słowa na wiatr ||IzaKaku||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz