rozdział czwarty

130 10 152
                                    

[ROZDZIAŁ 4]

    Nie wierzyłem, że byłem czymś poza ciałem.

    Że ręce i nogi skute miałem czymkolwiek innym niż lodem. Że potrafiłem czuć rzeczy inne niżeli chłód. Marzłem.

    Kupiłem ten pieprzony różaniec i nosiłem pod ubraniami, na nagiej skórze. Najbliżej serca. Wyglądał jak szklany, choć to sam plastik. Krzyż był mały, naprawdę drobny i srebrny. Naszyjnik podzielony na pięć części — po jednej dla każdej mojej ręki, każdej mojej nogi i głowy, żebym mógł pozwolić sobie wydać na niego pieniądze, które tymi nogami i tymi rękoma zarobiłem.

    A raczej wyszarpałem z dna piekieł, bo mogłem je mieć dzięki sprzedanej kokainie. Nie tej Bajiemu. Bardzo kurwa dobrze, że Izana wziął resztę pieniędzy z tych prochów, bo bym je podarł i spalił. Były brudne. Były zeszpecone. Były okaleczone i strugami ściekała po nich jego rzadka krew. Przećpana.

    Nawet jeżeli nie były dla niego. Nawet jeżeli oddał te prochy komuś innemu. Ja po prostu nie potrafiłem przestać o tym myśleć.

Powiedziałem Izanie, że nie mogę przez to spać. Spojrzał się wtedy na mnie i był cicho, ale to tak cicho, że się przeraziłem. Dlaczego milczał. Miał oczy podkrążone jak nigdy i nos brudny od krwi. Przełknął ślinę. Odpowiedział, że to nie moja wina. Wiem. Że nie miałem nad tym żadnej kontroli. Wiem. Że ludzie po prostu umierają i że ja i on też tak kiedyś umrzemy. Wiem.

Wiedziałem, ale to nie opuszczało mojej głowy. Odbijało czerwień na posiniaczonych od bicia w ścianę rękach. Spływało wrzątkiem pod prysznicem. Byłem chory na łeb. Śnił mi się. Śnił mi się Baji. Izana kazał mi zapomnieć i zaczął mnie dotykać. To był jego sposób na sprawienie, że będzie mi lepiej. Inaczej nie potrafił. Po prostu nie. Dłonie stworzone miał do przyjemności, nie do kochania.

Włożył mi rękę do majtek, zaczął robić dobrze. I naprawdę zapomniałem o tym, że nie śpię po nocach. Był tylko on, tylko jego dłoń. Spodnie, które zsunął mi do połowy ud. Słowa, które do mnie mówił. Ja wzdychałem, a mu podobało się to, że było mi zajebiście. Zaschło mi w gardle. Izana rzadko całował mnie podczas czegokolwiek, co robiliśmy, a tym razem wycałował całą moją szyję i żuchwę i aż czułem, jak poplamiony malinkami będę rano. Chciał zapomnieć tak bardzo jak ja chciałem.

    Położył mnie na kanapie na plechach i gryzł po udach, i lizał po brzuchu, i

Boże.

    Gdy tak robił, nie było Bajiego, nie było jego martwego ciała, nie było nikogo i niczego. Ciało po brzegi miałem wypełnione pragnieniem. Bliski byłem pęknięciu, tak cholernie dobrze mi robił. I mówił. A Izana mówił w trakcie tak rzadko, że nie mogłem złapać oddechu. Doszedłem w jego dłoni.

Później huknąłem kolanami na podłogę i mu obciągałem. Znowu nie pamiętałem. O niczym, nikim. Sobie, siniakach, kokainie. Był on i tylko on, i tylko jego ciało. W zwyczaju miał dociskanie mojej głowy w dół, aż po polikach nie leciały mi łzy. To uzależniające. On, jego westchnienia, jego głos, jego jęki. Większość dusił gdzieś w sobie. Lubił być cichy, ale czasami nie wytrzymywał.

    To jeden z pierwszych razów, kiedy obciągałem mu bez gumki. Zawsze trzymał je gdzieś w portfelu. Nie chciał kończyć mi do środka ust. Po prostu. Wtedy to zrobił i kazał mi wypluć, bo się zerzygam, ale połknąłem, a on prychnął i odrzucił głowę to tyłu, na oparcie kanapy.

Usiadłem obok niego. Zauważył różaniec i zapytał, dlaczego akurat on. Odpowiedziałem, że nie wiem. Chcę po prostu mieć do kogo oddać modły, mówić, gdy on śpi, myśleć, gdy nie mogę wytrzymać z bólu. Pokiwał głową.

Słowa na wiatr ||IzaKaku||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz