Kawa na białej koszuli

17 4 0
                                    

Lizzie Sweetmeat & Henry Coleman

Henry Coleman znany był z tego, że gdziekolwiek szedł, miał na ręce zegarek, a na kciuku sygnet z łapą geparda. Włosy były idealnie ułożone, samo jak perfekcyjnie wyprasowana koszula i ciemna marynarka. Na jego twarzy rzadko gościł uśmiech, a nawet jeśli to był mały. Lizzie, a właściwie Elizabeth Sweetmeat była jego totalną odwrotnością. Rudo–brązowe włosy ułożone były w niedbałego koka, ręce umazane farbą lub kremem od ciasta, gdyż pracowała w kawiarni. Uśmiech towarzyszył jej każdego dnia i zarażała każdego swoim optymizmem. Była też niezdarna, przez co często dostawała ochrzan od współpracowników. W gruncie rzeczy nie dziwiła się im, jednak nie umiała tego powstrzymać, mimo starań.

Los chciał, że te dwie zupełnie różne osoby widziały się codziennie. Henry punktualnie o dziewiątej rano wchodził do kawiarni i zamawiał dużą, czarną kawę z odrobiną mleka i czekoladowe ciastko. Lizzie z ukrycia do niego wzdychała. Podobały się jej jego intensywnie zielone oczy i ledwo widoczne piegi, które w małej ilości, rozsiane były na jego policzkach. Na zmianę z koleżanką stały przy kasie, z przewagą dla Sweetmeat.

Tego dnia, Coleman nie przyszedł jak zwykle o dziewiątej, więc harmonogram Lizzie został zaburzony. Na dokładkę to nie ona dzisiaj stała przy kasie, tylko Zoe Dawson, dziewczyna której wyjątkowo nie lubiła. Zaczęła się zamartwiać, co mogło się stać, przez co znowu wylała sporo kawy na tacę, którą niosła do starszej pani. Kobieta nie była tym specjalnie zdziwiona, uniosła brew i zajęła się delektowaniem kawą. Kolejne minuty były jeszcze gorsze. Prawie się rozpłakała, gdy latte, które niosła bardzo uważnie, znalazło się na białym materiale. Z przestrachem spojrzała na swoje "dzieło" a później na właściciela koszuli. Z przerażeniem ujrzała twarz Henry'ego Colemana. Prędko odłożyła tacę na bok.

— Boże, przepraszam — próbowała powstrzymać łzy złości i frustracji. — Ja, ja na prawdę przepraszam. Odkupię panu tę koszulę. Obiecuję — mówiła szybko i chaotycznie.

Pobiegła po mokrą szmatkę, by choć spróbować zmyć brązową ciecz. Część gości kawiarni przyglądało się im z zaciekawieniem. Henry przyglądał się jej tylko w milczeniu. Wiele cisnęło mu się na usta, lecz nie chciał dodatkowo stresować dziewczyny.

— Już, już, starczy. Zaraz mi dziurę zrobisz w koszuli — powiedział po chwili. Chciał ją uspokoić, ale nie miał pojęcia jak.

Odsunęła się od chłopaka i spojrzała na niego niepewnie. Twarz miała zaróżowioną, a oczy jej się błyszczały, jakby zaraz miał z nich wypłynąć potok łez. On wysilił się na uśmiech i poprowadził ją do najbliższego stolika. Klienci stracili już zainteresowanie i nikt nie zwracał na nich uwagi. Odsunął dla niej krzesło, sam usiadł na przeciwko. Przeczytał jej imię, wiszące na plakietce na jej koszulce i powiedział:

— Lizzie... Nie denerwuj się tak, to po pierwsze, dobrze?

— Ale ja tak nie umiem, mogłam zrobić panu krzywdę. I na dodatek zepsułam panu dzień. I jeszcze tę koszulę. Nie mam jak się nie denerwować — popatrzyła mu na twarz, ale nie w oczy.

— Przestań, przestań już się tłumaczyć. Nie tylko ty zawiniłaś, więc już się nie obwiniaj. Ja mogłem popatrzeć przed siebie. W twoim przypadku pod nogi — chciał zażartować, jednak mu nie wyszło, Lizzie dalej pozostała bez uśmiechu. — Ja mogłem spojrzeć, a ty mogłaś się rozejrzeć. I nie stresować tak, zwykłą kawą, rozumiesz?

Ona pokiwała głową dalej nieprzekonana. Po chwili, gdy już jako tako się uspokoiła, zajrzała wreszcie w jego oczy. Zarumieniła się, gdy odwzajemnił to spojrzenie.

— Jak mogę się panu odwdzięczyć? Mogę coś panu pomóc? Albo zrobić coś dla pana? — ciągle była onieśmielona jego wzrokiem.

— Weź dzień wolny na dzisiaj. Pomożesz mi w wyborze prezentów. I nie mów "pan", wystarczy Henry — westchnął do siebie, nie wierząc samemu sobie, że to mówi.

Serduszko Lizzie podskoczyło, gdy usłyszała jego propozycję. Uśmiechnęła się i pokiwała ochoczo głową.

— Dziękuję! — wykrzyknęła cicho, a humor od razu się jej poprawił.

Wstała z krzesła i popędziła się przebrać w normalne ciuchy, by nie nosić cały dzień uniformu kelnerki.  W międzyczasie napisała do siostry, żeby się nie martwiła jak wpadnie pogadać z nią w czasie lunchu, gdyż prawdopodobnie nie będzie jej. Podeszła do Henry'ego po niecałych pięciu minutach.

— Jestem gotowa — spojrzała na niego z dołu, gdyż sięgała mu ledwie do ramienia.

— No to zapraszam — wyszli z kawiarni. Poprowadził ją do swojego auta i otworzył jej drzwi.

Podziękowała cicho i rozejrzała się po wnętrzu. W środku pachniało ładnie. Mało można było wyczuć. No może sól i pomarańcze. Jednak ten minimalizm podobał się Lizzie, która wciągnęła powietrze z podekscytowaniem. Henry wsiadł na miejsce kierowcy i polecił jej zapiąć pasy, co sam też uczynił.

— Wiesz gdzie kupię najlepsze i najprawdziwsze pierniki w mieście? Ale taką sporą ilość — uzupełnił, wjeżdżając na trasę.

— Niezbyt znam się na piekarniach i tego typu sklepach... Ale mogę ci upiec — zaproponowała niepewnie, ale z nutą ekscytacji. — Uwielbiam piec. No i malować.

— Jeszcze to przemyślę, ale dziękuję za propozycję. To w takim razie jedziemy po prezenty.

Jak powiedział, tak zrobił. Lizzie przez całą trasę mówiła, nie zważając czy on jej odpowiada, czy nawet słucha. Lubiła mówić do nowych osób (w gruncie rzeczy). Tak na prawdę, Henry uważnie słuchał tego co opowiadała. Z początku irytowało go to, że ciągle gada i gada, ale nie minęło kilka chwil, a się do tego przyzwyczaił. Po kilku minutach przyjechali do największej w mieście galerii handlowej. Otworzył jej drzwi i skierowali się do pierwszego sklepu.

— Dla kogo tak właściwie szukasz prezentu?

— Teraz dla kuzyna, mamy i dla takich bliźniaków, chodziłem z nimi do szkoły, spoko rodzeństwo, przyjaźnimy się. Maximilian i Alea Orchid. Nie wiem co im kupić — podrapał się po skroni.

— To zacznijmy od tego co każdy lubi i jego hobby — wyjęła telefon by zapisać wszystko.

Henry opisał jej pokrótce każdego, komu chciał kupić prezent. Dziewczyna wypisała przykładowe podarunki, konsultując się z nim. Weszli do sklepu z płytami.

— To dla twojej mamy, płyta Aurory i zestaw herbat z dzbankiem, tak? — upewniła się.

— Dokładnie tak. Tyle, że nie pamiętam którą już ma.

— Może po okładkach sobie przypomnisz — Coleman pokiwał głową. Podeszli do regału i po chwili wybrali odpowiedni album.

— Może ja też coś dokupię... — powiedziała do siebie. — Chociaż już mam dla każdego, nie warto marnować pieniądze — potrząsnęła głową.

Podeszli do kasy, chłopak zapłacił za zakup i skierowali się do sklepu z herbatami i kawami. W środku, mimo zmieszanych zapachów, pachniało nieziemsko.

— Czyli mówisz, że twoja mama lubi nowe smaki... To może weźmiemy takie zupełnie odjechane rodzaje? Na przykład mango, nagietek, ananas i marakuja? — przeczytała jedną z opcji. — O, albo bardziej moje smaki: wiśnia, jaśmin i likier amaretto — odczytała jeszcze kilka pozycji, jednak żadna nie pasowała chłopakowi.

— Znalazłem. To jest to — przyniósł do niej paczuszkę herbaty o smaku pomarańczy, brzoskwini, moreli i nagietka. — Ona lubi cytrusy — uśmiechnął się zadowolony z siebie. — Teraz dzbanek... Ten jest ładny — wskazał na mały imbryk o morskim kolorze.

— Pięknie — podsumowała Lizzie. — Jeszcze sporo przed nami.

Uśmiechnęła się do niego tajemniczo i uprzednio płacąc, wyszli ze sklepu. Sporo się nachodzili, jednak ostatecznie mieli dla każdego prezent.

Świąteczne zawieruszenieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz