21. Szesnaście godzin życia, osiem godzin spania i kolejna kartka do wyrwania

37 7 1
                                    

Obudził się, gdy za oknem panował już całkowity mrok. Taa, może w Nigerii. W żadnym mieście w USA nigdy nie było zupełnie ciemno, bo noc rozpraszały tysiące, jeśli nie miliony sztucznych źródeł światła, fałszywych Słońc. Jakby ludzie uważali się za jakichś bogów, którzy mają prawo decydować, kiedy ma kończyć się dzień, ale przecież God never alive. Sam tak kiedyś śpiewał. To zabawne, bo on nie miał zielonego pojęcia o śpiewaniu, podobnie jak o graniu - lata temu, gdy jeszcze nie drżały mu palce, znalazł się na jakiejś tam liście najlepszych gitarzystów, a nawet nie umiał czytać nut. Co zresztą, nie było znowu taką rzadkością wśród metalowców i w niczym nie przeszkadzało. Ponieważ wtedy, gdy mieli po dwadzieścia lat, nie pisali i nie nagrywali piosenek, bo to przecież takie trywialne. Bo tak robią gwiazdeczki pop. Wszyscy byli święcie przekonani, że ich muzyka jest czymś głębszym. Środkiem wyrazu ich filozofii, głosem przemawiającym do ludzi pod sceną. Że to jest naprawdę coś wyjątkowego i wartościowego. Głębszego. Bo przecież mówili ludziom „Hej, pierdolcie system". To było coś, prawda? Mimo że Santa Boy dalej nie potrafił zdefiniować, czym był tak dokładnie owy system. Nikt się tym jednak nie przejmował, bo każdy wiedział, czym on jest. System to system. Teraz, po latach, dochodził do wniosku, że to było jedynie wytłumaczenie, przykrywka, bo wszystko tak naprawdę sprowadzało się do ćpania, chlania i dupczenia. A nic tak nie łamie systemu, jak chlanie, ćpanie i dupczenie, co nie? Jednak na nie trzeba mieć pieniądze, ale jak je zarobić nie pracując, bo praca to przecież nic innego jak wyzysk człowieka przez establishment?

Gdy podpaleniu kampera faceta, z którym uciekł, wrócił do rodzinnego miasta, żeby zabrać Beherita, przyrzekł sobie, że już nigdy tego nie zrobi. Życie jednak zweryfikowało siłę jego charakteru. Musiał jakoś przekonać producenta, że ze wszystkich obszarpanych wyrzutków społeczeństwa z porysowanymi i obklejonymi gitarami warto zainwestować akurat w nich. Kwadrans w łazience wydawał się niską ceną.

Jason nic nie powiedział. Przymknął oczy tylko na moment dłużej niż zwykle, podczas którego przekalkulował, czy to było tego warte. Uznał, że tak. Beherit się rozpłakał. Krzyczał, tym swoim cienkim głosem, którego tak nienawidził, że Santa powinien się cenić. Odwarknął mu, że to nic. Był wściekły, że nie docenił jego poświęcenia. Ale nie mógł mu tego powiedzieć, bo przyznałby się wtedy, że to jednak coś znaczyło. Wmawiał sobie, że to on podjął decyzję. Że był tym, który wykorzystuje, a nie odwrotnie. Przez jakiś czas nawet w to wierzył.

Najgorsze było współczucie, a to już nigdy nie znikło ze spojrzenia Beherita. Nieważne, ile by mu tego nie udowadniał, patrzył na niego jak na ofiarę. A on nie był żadną pieprzoną ofiarą. To oni wszyscy nimi byli. Nawet gdy już jako zespół wdrapali się na szczyt i nie musiał sobie niczego udowadniać; i gdy umarł Beherit i nie musiał mu niczego udowadniać, wciąż to robił. Upokarzał innych dla poczucia własnej wartości. Tak jak zrobił to z nastoletnim Jackiem Hetfieldem, chociażby. Wmawiał sobie, że to wcale nie robi z niego takiego skurwiela jak jego ojciec, bo przecież dawał im szansę. Jackowi też dał. Pierwsze dnia kazał mu spieprzać. I drugiego, i trzeciego, i czwartego. A chłopak wciąż wracał. Sam tego chciał, nie? Nie, oczywiście, że nie. Nikt nie chciałby tego, co zaserwował mu Santa Boy. Nawet on sam, kiedy miał te jebane piętnaście lat. Z ofiary przemienił się w oprawcę. Jak żałośnie. A potem zauważył tego dzieciaka, młodszego Hetfielda. Właściwie wszystko, co potem widział, to jego czarne, rozszerzone oczy na tle kredowo białej skóry. Czysta niewinność. Ogarnęła go wściekłość, bo to był dzieciak z dobrego domu - z ogródkiem, basenem i labradorem z nadwagą i który nigdy nie zazna tego, co on albo Beherit. Musiał go zniszczyć. Skruszyć, pobliźnić go tak, jak on sam był pobliźniony.

Do tej pory miał szramy na dłoni po zbiciu lustra w hotelowym pokoju tamtej nocy, dziesięć lat temu. Chciało mu się rzygać, gdy na siebie patrzył. Kompletnie rzucił ćpanie z dnia na dzień. Przykuł się nawet do kaloryfera. Dobrze wiedział, że to głupota i jak to się odbije na jego organizmie, ale chciał się ukarać. Nie ukoiło to jego duszy tym ani każdym następnym razem. A potem spotkał jego - chłopaczka pozornie takiego samego jak on. Uznał, że uratowanie go będzie odkupieniem i że zagłuszy samotność na jakiś czas. Okazało się, że wciągnięcie jednego człowieka trzymającego się klifu ostatkiem sił, jest znacznie trudniejsze, niż zrzucenie tysiąca.

Texas Brothers [boyxboy]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz