Pierwszy rozdział miał być później, ale przez wildisthewind6 wrzucam go już dzisiaj. Także początek idzie z dedykacją dla zacnej autorki Game, Hero i Ice.
Edit: Info dla tych, którzy już czytali. Po namyśle zdecydowałam się na dłuższe rozdziały, jest więc część dalsza...
***
Człowiek otulony nieco już znoszonym i wypłowiałym płaszczem podążał błotnistą, oblodzoną drogą. Nagle nadepnął na coś twardego i poślizgnął się, tracąc na chwilę równowagę. Bryła lodu trzasnęła pod jego butem, sprawiając, że prawie się wywrócił. Był dobrze zbudowany, wysoki, ale nie toporny i na szczęście dość zwinny. W ostatnim momencie uniknął upadku. Pod wpływem gwałtownego ruchu z głowy zsunął mu się kaptur, ukazując jego twarz. Miał mniej niż czterdzieści lat, lekki zarost, nieco szpiczastą szczękę i elektryzujące niebieskie oczy.
Zaklął na głos i ponownie zasunął kaptur na swoje zmierzwione, brązowe włosy. Zauważył, że ubrudził sobie dół płaszcza błotem i ponownie rzucił przekleństwo w pustą przestrzeń.
Z całego serca, serdecznie nienawidził miejsca, w którym się znalazł. Nie znosił Rubieży.
Były mroźne, ciemne i cuchnące, miały zapach mokrej, zbrylonej ziemi oraz czegoś w rodzaju przegniłych owoców. Światło z elektrowni słonecznych nie docierało do tych opuszczonych przez Boga krain, oddając panowanie wiecznej nocy. Panowała wilgoć i zimno, jak w najokropniejszy zimowy dzień, kiedy nawet śnieg nie tuszuje brzydoty wymarłego świata.
Mężczyzna poczuł jak pod wpływem wilgoci, przykleja się do niego płaszcz, jak mimo zimna, na jego czole pojawiają się krople potu, i że sam zaczyna przesiąkać wszechobecnym tu smrodem. Buty miał zabłocone, a na dłoniach zaczął mu osiadać szarawy, wymieszany z pyłem szron, pogłębiając w nim wrażenie wszechobecnego brudu. Tarł ręce, próbując strząsnąć z siebie lepki kurz, ale wciąż uzyskiwał efekt odwrotny do zamierzonego.
Pomyślał, że konstruktora, który niegdyś projektował to miejsce, należałoby powiesić, ot tak dla przykładu.
Te kolonie nie nadawały się do życia, były niewygodne i zawieszone w zbyt dużej przestrzeni. Otoczone atmosferą zamieszkałe planetoidy tworzyły coś w rodzaju dryfujących wysp, rozsianych po oceanie niewielkiego kawałka wszechświata. Nie były to znane z Planety Matki rajskie przylądki, ale mroźne, niegościnne skrawki ziemi niczyjej. Ze swoim pierwowzorem miały tylko jedną cechę wspólną: przyciągały piratów i wszelkiej maści szumowinę, ludzi wyrzuconych poza nawias społeczeństwa.
Kradzionych statków było tu więcej niż samych mieszkańców, a na jednego przemytnika przypadało przynajmniej kilka zardzewiałych frachtowców. Scenerię tworzyły więc nie tylko błoto czy lód, ale i niezliczona ilość wraków z wyprutymi oraz zamienionymi na części wnętrzami. Trzódka z Rubieży była bardzo obrotna, nie lubiła próżnować i nie brzydziła się żadną robotą.
Wszystkie zaludnione miejsca na tutejszych planetoidach wyglądały niezwykle podobnie: niewielkie skupiska chat z kiepsko ociosanego szarego, lokalnego kamienia, ciemność i szpecąca ludzka nędza.
Roślinności nie było wcale, nie używano więc drewna do zdobienia domów, jak to było w zwyczaju w innych chłodnych, ale niepozbawionych słońca koloniach, a zamiast wypolerowanych desek lub płyt, podłogę tworzyły klepiska z gliny i połamane na drobne kawałki stalowe fragmenty płyt ze starych statków.
Człowiek w kapturze minął szereg szarych domów, przyglądając się ich wątłej konstrukcji i po chwili znalazł się w wąskiej alejce. Pod skórą wyczuwał zagrożenie niczym ćma lecąca do światła migoczącego w oddali. Słaby płomień świecy, do którego tak bezmyślnie parł, w każdej chwili mógł go zamienić w proch, który jednym prostym ruchem, można było bez zbędnej fatygi strząsnąć z dłoni. Wiedział, że stawka była wysoka, ale wciąż zadawał sobie pytanie, czy było to warte ryzyka.
CZYTASZ
Konstruktorzy Światów
Ficção CientíficaFilip Seymer jest mordercą na usługach imperatorki. Od pewnego czasu działa na własny rachunek. Udaje się z misją przejęcia tajemniczego przedmiotu o wielkiej mocy. Niestety na jego drodze staje kobieta oraz pewna dziewczyna z odległego świata... 16...