Rozdział 10

904 116 9
                                    

Knox 🏔

Zazwyczaj budziłem się przerażony.

Nie krzyczałem, ani nie rzucałem się w pościeli, ale każdego poranka od lat otwierałem oczy z szalejącym pulsem i niepokojem w głowie. Tamten raz wcale nie był wyjątkiem, a zanim przypomniałem sobie wszystko, co zaszło, czułem okropną dezorientację. Zbyt miękkie łóżko, za ciemny pokoik oraz zapach, który na pewno nie przypominał tego, który znałem z Los Angeles.

Mrugałem szybko, aż w końcu nie ocknąłem się na dobre.

Byłem w domu.

Nie był to co prawda ten sam, który po ślubie zakupiliśmy ze Sierrą, ale nadal ta skromna nieruchomość stanowiła moją przystań na ziemi. Dopiero teraz, kiedy nie musiałem działać w trybie przetrwania dotarło do mnie, jak ponure było życie w tym mieście. Spędziłem na zewnątrz raptem kilka godzin, a już tęskniłem za zapachem oceanu, palmami i ciepłymi zimami w LA. Namówienie mojej żony do wyprowadzki z tego miasta nie mogło być trudne.

Co innego z tym, żeby znowu wprowadziła się do mnie.

Nie zdziwiło mnie to, że zostałem sam na tym wąskim gościnnym łóżku. I tak okazała mi więcej życzliwości, niż okazałbym samemu sobie. Głównie dlatego dźwignąłem się z niewygodnego materaca bez większego żalu, wciągnąłem na tyłek pierwsze lepsze dresy, a później wyszedłem za drzwi. Wnętrze wydawało się wciąż senne, chociaż w powietrzu unosił się już kuszący zapach świeżej kawy, co znaczyło, że Sierra była na nogach. Nie słyszałem cichych śmiechów córki.

Skoczyłem więc do toalety, a potem ruszyłem do kuchni.

Tam zgodnie z oczekiwaniami zobaczyłem żonę nad patelnią. Stała do mnie plecami, ubrana w jedną ze swoich ulubionych kwiatowych piżam. Lśniąca satyna idealnie przylegała do jej szczupłego ciała, a przy każdym ruchu materiał eksponował krągłe pośladki. Musiałem wziąć kilka uspokajających wdechów, bo inaczej straciłbym panowanie nad prymitywnymi instynktami.

— Chcesz kawy? — spytała, wyraźnie świadoma mojej obecności.

Nawet na sekundę nie przerwała przewracania puszystych amerykańskich naleśników.

— Chętnie.

Dopiero po tej odpowiedzi łypnęła na mnie do tyłu ze złośliwym rozbawieniem.

— To sobie nalej — odparła nonszalancko. — Chyba jeszcze pamiętasz, gdzie stoi ekspres.

Rozbawiła mnie tym zaczepnym tonem.

Usta aż mnie bolały od szerokiego uśmiechu, kiedy usłużnie pomaszerowałem do blatu, a potem wyjąłem kubek z szafki. Większość rzeczy leżała dokładnie w tych samych miejscach, w których była, gdy wyjeżdżałem. Było w tym coś zwyczajnie cudownego.

Podświadomie znowu pragnąłem tej rutyny, stałości i czegoś, do czego mogłem wrócić. Gdyby sytuacja parę lat temu nie skomplikowała się tak bardzo, nigdy nie wpakowałbym się w coś takiego. Kochałem Stephena jak brata i przywiązałem się aż za bardzo do Olivera, ale gdyby nie pogróżki, pieprzyłbym to wszystko.

A teraz ominęło mnie parę lat życia mojej córeczki i żony.

Nic nie mogło oddać mi straconego czasu.

— Wyspałeś się? — zagaiła.

— Nawet, a ty?

Prychnęła, po czym zgarnęła ostatniego naleśnika na gigantyczny stos.

— Nawet — spapugowała moje słowa. — Z automatu obudziłam się tak, jak wstaję w tygodniu. Szkoda, że organizm nie rozumie, co to weekend...

— Tak, mów mi o tym. — Upiłem łyk swojej czarnej kawy. — Miałaś trudny tydzień?

Wierny stróż (LA Tales #3)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz