Rozdział 7

913 119 15
                                    


Sierra 🏔

Kiedy tylko weszłam do domu, powitał mnie intensywny aromat pomidorowego sosu połączonego z tymi nieszczęsnymi pulpetami. Naprawdę ciężko mi było się gniewać, kiedy mój wygłodniały żołądek dosłownie wykręcał się na drugą stronę po nużącym dniu pracy. To była niezwykła ulga, jakiej zwykle nie doświadczałam, bo kiedy wracałam z pracy, sama musiałam ogarniać dosłownie wszystko. Czasem się poddawałam i zamawiałam coś z knajpy, albo zabierałam małą do jakiegoś fast-fooda, ale to były wyjątkowe okazje.

— Nie daj się nabrać, Sierro — mamrotałam, skopując z nóg buty w korytarzu. — To słodki oszust, nie wolno mu ufać...

— Mamusiu, jesteeeś! Popatrz, co mam!

To były słowa, które mogły przerazić niejedną matkę.

Co mogła mieć moja córka? Bałam się w ogóle o tym myśleć, ale raczej z irytacji, niż szczerego niepokoju. Mimo wszystkiego, co zaszło między mną a moim mężem, ufałam mu. Na tym najbardziej podstawowym poziomie, na którym opierała się intuicja, czułam, że przy nim nie groziło jej nic złego. Mógł być zdystansowany, czasem nieobecny i poważny, ale się starał.

To już było coś.

— Och, kochanie — wykrztusiłam, gdy stanęłam w drzwiach kuchni. — To jest...

To był dopiero widok.

Na stole czekał już obiad. Żadne tam zwykłe porcje nałożone na talerz, co to, to nie. Knox chyba postradał zmysły w ciągu tych paru godzin, bo jakimś cudem wygrzebał naszą ślubną zastawę i przygotował wszystko z taką gracją, jakbyśmy tego wieczora mieli odnawiać przysięgę po czterdziestu latach. W jednym półmisku czekał makaron, w innym sos, a w jeszcze kolejnym te pulpety, które czasem śniły mi się po nocach.

Starannie przygotowano trzy miejsce, na środku nawet płonęła świeczka, a przy dwóch siedzeniach czekały napełnione do połowy lampki wina. Cheyenne za to miała sok pomarańczowy w identycznej lampce.

— Superowe, prawda? — wtrąciła mała, gdy zabrakło mi słów. — Ja też mam winooooo!

Wyglądała na naprawdę szczęśliwą, gdy tak wirowała w swoim pstrokatym stroju.

Chwila.

W czym?!

Na głowie miała koronę wysadzaną plastikowymi diamentami, na plecach przyczepione anielskie skrzydła, a na dole bufiastą spódniczkę rodem ze stroju dla księżniczki. Oczywiście szanowałam jej fantazję dotyczącą stroju, ale nie było się co oszukiwać. Tylko ojciec mógł pozwolić dziecku na taką samowolkę.

Już miałam coś skomentować.

Rzucić dwuznaczną uwagę, ale wtedy jak na złość odezwała się czarodziejska różdżka, której nie zauważyłam wcześniej. Była brązowa i wielgachna, położona tuż obok miejsca Chey.

Avada kadavra!

Zwieńczeniem był zielony błysk na końcu tego plastikowego ustrojstwa.

Chyba każdy zacząłby się śmiać na moim miejscu.

— Umyłaś już ręce? — spytałam jej poważnie, ignorując całą resztę.

— Nie. — Wzruszyła ramionami. — Byłam zajęta.

— W takim razie biegiem do łazienki! I zdejmij te królewskie atrybuty. — Od razu się naburmuszyła, ale ekspresowo wymyśliłam wymówkę. — Chyba nie chcesz, żeby pobrudziły się sosem, prawda? Pachniałabyś potem jak klopsik.

Wierny stróż (LA Tales #3)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz