2. Poszlaka

345 6 1
                                    


-Mów.

-Widziano go w Los Angeles. - Powiedział Hank, przeglądając nagrania z kamer, miejscowego klubu.

Wszedł do niego. Tyle widziałam. Czarny kaptur, bardziej napakowany, niż ostatnim razem, gdy go widziałam. Zmienił się, jednak jedno zostało takie samo. Jego piękne oczy, które kierował wprost w kamerę. Poczułam, jego obecność, to jak prześwietlił mnie całą i skazał na wieczne potępienie, bo tym był. Potworem ciągnącym w przepaść

Poczułam dreszcz, jednak nie taki przyjemny jak zawsze. Był chłodny, dokładnie, jak ja.

Musiałam go dopaść.

-Co wiemy? - zapytałam ostro, nadal obserwując monitor.

-To klub bokserski. Wiele szanowanych bokserów tam trenuje. Ronnie to nie jest przypadek, że po takim czasie go znaleźliśmy.

-Owszem. Albo chciał, żebym go znalazła, albo zrobił to przypadkiem. Pierwsze jest bardziej prawdopodobne.

-Też tak myślę, jednak to oznacza niebezpieczną intrygę.

-Intrygą jestem ja, a niebezpieczna jest moja osoba.

-Hunk.

-Tak?

-Kup bilet do Los Angeles.

***

I tak właśnie następnego dnia leciałam samolotem na drugi koniec kraju. Nie dlatego, że chciałam, ja tego potrzebowałam. Z całego swojego przeklętego serca.

Podróż dłużyła mi się niesamowicie. Jakieś małe dziecko, kilka godzin darło mordę, mimo że uwielbiam dzieci, to nóż wysuwał mi się z nogawki. Tak naprawdę to się zdarzyło. Moje zabawki niecierpliwie czekały na zabawę. Tak, jak ja.

Czy się stresowałam? Owszem. Chciałam zobaczyć, jak cierpi, ale gorsze było to, co poczuje. Czy ulgę czy gorszy ból. Czy będę dręczyć się dniami i nocami, czy jednak poczuję ulgę.

Jedno było pewne. Dzisiejszej nocy ponownie usłyszy mój głos. Nie ten biedny, rozpaczliwy. Ten mroczny, pełen czystej furii.

Wylądowaliśmy.

Jako jedna z niewielu stałam na przodzie. Pierwsze kroki, które przeszłam, wyglądały, jakbym była całkowicie napruta. Nogi miałam zdrętwiałe, prawie że nieaktywne. Jednak szybko się ogarnęłam. Poprawiłam katanę, uśmiechając się do siebie.

Ale tu pięknie.

Zatrzymałam się na chwilę, wyciągając telefon. Po przeszukaniu kontaktu, w końcu udało mi się znaleźć odpowiedni. Po chwili namysłu zadzwoniłam.

-Doleciałam.

-Kamień z serca. - powiedziała przejęta Davina. Słyszałam w jej głosie lekki stres, jednak za wszelką cenę próbowała go ukryć.

-Jestem na lotnisku, niedługo będę jechać do hotelu.

-Masz ze sobą zabawki? - krzyknął Hunk z daleka.

-Tak. Ci durni ochroniarze nie otworzyli bramy, tylko sami przeszukiwali ludzi. Na wieść, że jestem w ciąży, przepuścili mnie, jak idioci.

-Brawo, teraz pójdzie jak z płatka.

Po zakończeniu tego zdania usłyszałam odbezpieczoną broń za sobą. Na mojej twarzy pojawił się tak szeroki uśmiech, jaki od dawna nie pojawiał. Biorąc głęboki wdech, powoli chwyciłam gnatka, spod paska spodni.

-Poszło szybciej, niż myślałam. Odezwę się.- po czym przerwałam połączenie.

Szybkim ruchem odwróciłam się za siebie, kierując wprost w jego głowę. Patrzył na mnie z lekko rozszerzonymi oczyma. Miał grobową minę, dokładnie taką, jak gdy go poznałam. Niczym nie różnił się jak wtedy. Był tak samo zimny.

-Witaj Williamie. - powiedziałam kusząco, lustrując ludzi wokół.

Starzy dobrzy przyjaciele.

Wszyscy z wyjątkiem Patricka kierowali we mnie broń. Cóż za nowość-pomyślałam. Jeszcze chwile temu razem siedzieliśmy przy telewizorze, oglądając ostatnią część Titanica, a teraz bije od nich taka nienawiść, jak nigdy. Nawet zanim ich poznałam.

Cóż Sanders musiał wymyślić takie brednie.

Szmaciarz. Przyszedł z obstawą. Co za tchórz.

-Bronnie Vallen. Co sprowadza cię do mojego miasta.

-Zgaduj zgadula, gdzie jest złota kula. - zaśmiałam się, obserwując tylko jego twarz. Ręce mieliśmy wyciągnięte przed siebie, celując w swoje czoła. - Pomyśl. Przecież mądry z ciebie chłopczyk Williamie.

-Chyba powinienem zapytać kto cię sprowadza. - zadrwił.

-Znasz odpowiedź.

Nie wiem, jak się czułam. Czy była to czysta nienawiść, czy czysta tęsknota? Czy to były obydwa? Nie umiałam wywnioskować, jego obawy. Bacznie mnie obserwował, ale w jego oczach widziałam to samo. Nie wiedział, co zrobić, jak to rozegrać.

-Ładnie to rozegrałeś. - zaśmiałam się ponownie. - Ty i twoje marionetki.

-Zamknij się Vallen, bo strzelę ci łeb. - krzyknęła Valentina, z furią na twarzy.

-No dawaj słoneczko, a może się boisz?

-Ja? To ty powinnaś!

-Zdumiewające, aż obsrałam portki. Nie boje się was, ba! Ja nie boję się niczego, a jedyne co w tym momencie czuje to szacunek do Patricka. Jako jedyny ma trochę oleju w głowie.

Wszyscy spojrzeli w jego stronę, a ja szybkim ruchem wyrzuciłam w powietrze pistolet Sandersa, który upadł kilka stop dalej.

-Ups. Ktoś tu jest nieuważny.

-Zmieniłaś się, ale nie wiem, czy to dobrze, czy może nie.

-A ty nadal taki sam. Zimny chłopczyk z poczuciem winy. Boisz się własnego cienia, a dokładniej mnie. Słyszałeś o mnie zapewne.

-Nie inaczej. - powiedział, a włosy spadły mi na plecy przez lekki wiaterek. - Niebezpieczna Vallen, przywódczyni Stillerów.

-We własnej osobie. Chyba powinnam Ci podziękować. Dzięki tobie jestem, kim jestem. Taką samą bestią jak ty.

On tylko wbił wzrok wprost w moje oczy. Obserwował je uważnie, jakby chciał wyczytać z nich, jak najwięcej. Jakby chciał prześwietlić całą mnie.

-I co tak patrzysz? Języka w gębie zabrakło, o jak śmiesznie, kiedyś byłeś bardziej rozmowny.

-A ty byłaś dobra.

-Jestem dobra w tym, co robię. - uniosłam kącik ust, a jego brew poleciała w górę. - W zabijaniu.

-Co chcesz zrobić.

-A właśnie. - powiedziałam, obserwując towarzystwo. - Jeśli nie oddzwonię w ciągu dziesięciu minut, moi ludzi zjawią się pierwszym samolotem. Może zaczniemy zabawę, póki świta.

-Co masz na myśli?

-Mam świetny pomysł.

***

I w taki oto sposób znajdowaliśmy się na arenie bokserskiej. Bez broni, bez jego jedynej przewagi.

Stałam przed swoim przeciwnikiem, Williamem, młodym, wysokim i silnym mężczyzną. Wiedziałam, że to będzie trudna walka, ale byłam gotowa na to wyzwanie. Od samego początku starałam się unikać bezpośredniego kontaktu, skupiając się na szybkich i precyzyjnych kopnięciach.

William zaczął coraz bardziej nasilać ataki, próbując mnie zaskoczyć. Unikałam jednak każdego uderzenia i z odpowiednim rozmachem zadałam mu mocne kopnięcie w żebra, co zmusiło go do cofnięcia się na chwilę. Zrobiłam szybki krok w tył, gotowa na kolejny atak.

Wtedy zdałam sobie sprawę, że muszę zmienić swoją taktykę i zacząć działać bardziej ofensywnie.

William jednak nie zamierzał się poddawać i zaczął coraz bardziej agresywnie atakować. Zdałam sobie sprawę, że muszę działać szybciej i zdecydowanie. Wbiegł na mnie, próbując zadać decydujący cios, ale ja zrobiłam szybki unik i zadałam mu mocne kopnięcie w kolano.

Zbliżył się do mnie, próbując wykorzystać swoją przewagę siły. Zatrzymał się jednak na moment, odczuwając ból, a ja zrobiłam kolejny krok w tył, gotowa na kolejny atak.

Walka trwała dalej, a ja czułam, że siły opadają mi z każdą minutą. Mój przeciwnik zaczął coraz bardziej agresywnie atakować, ale ja się nie poddałam. Zrobiłam szybki ruch, obejściem wokół niego i zadałam mu mocne kopnięcie w plecy, co zmusiło go do zmiany pozycji.

W końcu, po kilku minutach zaciętej walki, udało mi się zadać mu decydujący cios.

William padł na ziemię, a ja poczułam, jak powietrze ucieka z moich płuc wraz z ogromnym uczuciem ulgi.

Wiedziałam wtedy, że to było jedno z moich największych osiągnięć i że byłam w stanie pokonać każdego przeciwnika, niezależnie od płci czy siły fizycznej. Walka z Sandersem nauczyła mnie, że nie ma rzeczy niemożliwych, jeśli tylko ma się wolę i determinację. Byłam dumna z siebie, że udało mi się pokonać przeciwnika, który wydawał się niemożliwy do pokonania.

Bo był nim nikt inny, jak William Sanders.

Wszyscy zamilkli, nawet ci, którzy trenowali gdzieś w oddali. Miałam wrażenie, że słychać tylko mój przyspieszony oddech. Szumiało mi w uszach. Do takiego momentu, że nie usłyszałam, jak ludzie przyklaskiwali z uznaniem.

Ja słyszałam tylko szum, a potem nastała ciemność.

DrizzleOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz