V. carpe diem

22 2 0
                                    


                           W sali szpitalnej świątyni Svahear paliło się światło. Granatowłosy patrzył na wyłożoną lazurytowymi kafelkami podłogę, nie potrafił spojrzeć w oczy swojemu mężowi, który opatrywał mu złamaną rękę. Nie spodziewał się, że wychodząc tylko ze skrzydła domowego przy wyjściu na krużganek, odpadnie kawałek czarnego marmuru z innego posągu węża akurat na jego rękę. To zadziało się wręcz w upływie kilku sekund. Milczał zaciskając swe wargi jak tylko mógł, czując jak silne dłonie bruneta obchodzą się z nim jak z czymś kruchym, nienawidził tego uczucia. Jak mógł do tego dopuścić? Powinien być bardziej ostrożny, a zachowywał się jak dziecko. Miał ochotę wyrwać się spod jego dotyku, powiedzieć by nie traktował go jak słabą jednostkę. Lecz nie potrafił, wyrwanie się było wręcz niemożliwe, biorąc pod uwagę jak silnie zaciskał na nim swoje palce. Sam już nie wiedział, czy Egan robi to z troski, czy ze wściekłości. Widział go w różnych wydaniach, jednak jako kapłani musieli panować nad swoimi emocjami, tym bardziej nad negatywnymi.

— Nie musiałeś tego robić — oznajmił Everux, gdy tamten nakładał bandaż na jego kończynę. Jasna niebieska skóra elfa, świeciła w świetle pomieszczenia, jakby pokryta czymś na kształt brokatu. Jak gwiazdy świecące na nocnym niebie. — Dałbym sobie radę.

                      Egan spiorunował go tylko wzrokiem, na co tamten spojrzał w bok. Widząc te nieznane iskry w błękitnych, znanych mu na pamięć tęczówkach, skręciło go od środka. Nigdy tak na niego nie patrzył. Czarnowłosy nigdy nie okazywał wobec niego wściekłości, a jak już to zawsze próbowali w jakiś sposób porozmawiać, by nie było między nimi nieporozumień. Mimo to, taki obraz wywoływał w nim niepokój. Wiedział, że zawsze jest uparty jak nie wiadomo co, ale... dlaczego tak na niego spojrzał? Rozumiał doskonale, że działa mu na nerwy. Ciche dni, często panowały między nimi, ale nienawidził ich najbardziej na świecie. Zawsze czuł, jakby robił coś źle, mimo obrony samego siebie przed zranieniem.

— Wiesz, że nie jestem już dzieckiem, prawda? — mówił dalej granatowłosy, nie poddając się. Jakby zamilkł całkowicie czułby, że już przegrał. Pierwszy raz nie chciał przegrać, nie w takim momencie swojego życia. Nadal mu nie odpowiedział. Zrezygnowany westchnął, po czym zszedł z 'kozetki', a raczej drewnianej struktury podobnej do pojedynczego wyłącznie z materacem, jak tylko mąż skończył go opatrywać. Zaczął wychodzić z pomieszczenia widząc, że zbliża się godzina na poranną modlitwę. Słońce jeszcze nie wstało, ale w okresie gwiezdnego pyłu* nawet nie brał pod uwagę możliwości jego wstania. Zatrzymała go dłoń Egana na ramieniu.

— Jesteś cholernie uparty, nie wystarcza ci jedna złamana ręka? — zapytał brunet, a jego głos był przesiąknięty zdenerwowaniem. Problem w tym, że już nawet sam nie wiedział na co jest wkurzony. Na swojego męża i jego upartość, na to co się dzieje w ich budowli sakralnej, czy na siebie, że odreagowuje emocje akurat na nim? Pogubił się już w połowie tego toku myślenia, wręcz automatycznie przez to warczał i posyłał mu spojrzenia, jakby patrzył na wroga. A nie na osobę, którą kochał od przeszło sześćdziesięciu dekad. Już za dzieciaka poznał tą uporczywość ukochanego. Sam nie wiedział, kiedy przestał traktować go normalnie w momentach, gdy negatywne emocje przejmowały nad nim samym kontrolę. — Właśnie tego w tobie najbardziej nienawidzę, tego całego udawania, że przecież nic cię nie rusza i wszystko jest w porządku. Znając życie, jakby ktoś cię zasztyletował w lesie Mrocznych Demonów*, odmówiłbyś pomocy. — westchnął, czując jak coś się w nim gotuje. Samo wyobrażenie sobie tej sytuacji, działało mu na nerwy.

Raz prawie go stracił, więc dlaczego ciągle wołał udawać, że jest silny?

— W takim razie dlaczego wziąłeś ze mną ślub? Myślisz, że nie wiedziałem jak bardzo zauroczony byłeś w Kanie? — zapytał odwracając się do niego. Dalej pamiętał, jak tamten świecił oczami na młodego generała.

KLEJNOT ASTAROTHEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz